Odeszła Kazimiera Ignaciuk, sprawiedliwa wśród narodów świata
W sobotę na cmentarzu w Lubrzy pożegnali ją najbliżsi, ale dzięki rodzinie pamięć o postawie pani Kazimiery i jej rodziny w czasie II wojny światowej nie zaginie.
O uhonorowanie pani Kazimiery i jej rodziców: Rozalii i Władysława Iżyków wystąpiła do instytutu Yad Vashem Irena Judith Kuttner, która swoje ocalenie zawdzięcza właśnie tej rodzinie, osiadłej po wojnie w Lubrzy pod Prudnikiem.
Wniosek został przyjęty i Iżykowie w 1987 roku zostali odznaczeni medalami przyznawanymi za ratowanie Żydów z narażeniem własnego życia.
- Ta historia, podobnie jak wiele innych, jest nieznana, bo młode pokolenia coraz mniej się tym interesują. Dlatego rozmawiałem z ciocią i starałem się spisać tę opowieść, żeby ocalić ją od zapomnienia - mówi Piotr Iżyk, krewny zmarłej.
Wojna zastała rodzinę Iżyków w Podhajczykach koło Trembowli w województwie tarnopolskim.
- Posługę sprawował tam ksiądz Palewicz, który w 1941 roku zaapelował do mieszkańców parafii, aby przyjęli do swoich domów sieroty, które przez działania wojenne potraciły rodziców, a władze okupacyjne nie zamierzały im pomagać. Dzieci te włóczyły się głodne po ulicach i wędrowały przez wsie prosząc o jedzenie - przytacza opowieść swojej cioci pan Piotr.
- Wszyscy w tym czasie czuli się pokrzywdzeni: jednych poprzedni okupant sowiecki wywoził na Sybir, innych nowi okupanci niemieccy okradali lub rozstrzeliwali za błahostki. Ksiądz Palewicz stwierdził jednak, że jeśli są prawdziwymi chrześcijanami, muszą pomóc tym całkiem bezbronnym.
Rodzina Iżyków przyjęła kilkoro dzieci, a wśród nich kilkuletnią dziewczynkę Irenę, która okazała się wyznania mojżeszowego.
- Ksiądz potwierdził, że będą odgrywać całą maskaradę z posługa religijną dla małej, tak aby nikt nie zorientował się o jej pochodzeniu - opowiada opolanin.
- Oczywiście łatwo powiedzieć, ale wtedy musiał działać cały system ostrzeżeń przed niemieckimi patrolami, jak i sąsiadami ukraińskimi.
Wtedy właśnie okazało się, że szczęście sprzyja prawym. Niemiecki oddział wojskowy, który stacjonował we wsi, składał się z żołnierzy węgierskich, a dziadek Kazimiery - Michał - służył przed I wojną światową w austro-węgierskiej armii cesarskiej i powołując się na dawne braterstwo broni wyprosił o przymknięcie oka na ich rodzinę.
- Na sąsiadów ukraińskich niestety na początku działały datki z futer i alkoholi, potem ten sam ksiądz Palewicz zorganizował oddziały samoobrony, bo presja na mordowanie Polaków była zbyt wielka - przypomina Piotr Iżyk.
- A nasza Kazimiera zaklinała się wszem i wobec, że mała Irenka to dalsza rodzina i nie odstępowała jej na krok. W 1945 r. znów polityka zdecydowała, że w dwa dni musieli się spakować i wynosić z Ukrainy razem z sierotami i Irenką. Jeszcze na stacji w Trembowli gdy stali zapakowani w bydlęcych wagonach miejscowi odgrażali się, że wagony wysadzą lub podpalą.
Dzięki ogromnemu poświęceniu Iżyków mała Irenka zdołała przetrwać niemiecką okupację i zagrożenie ze strony ukraińskich sąsiadów. Po wojnie wyjechała do Izraela i nie zapomniała o swoich wybawcach. A Iżykowie w ramach repatriacji trafili do Lubrzy.
- Żadne ze strasznych przeżyć nie zmieniło postawy naszej Kazimiery, która została nauczycielką i przez 16 lat uczyła polskiego w Józefówku (dziś Józefów). To było o tyle ważne, że dzieci te często znały tylko język niemiecki i bez znajomości polskiego nie miały szans na karierę w naszym kraju - przypomina pan Piotr. - A życie Kazimiery Ignaciuk potwierdza, że jeśli wierzy się w słuszność swoich racji i postępuje zgodnie z zasadami, to los sprzyja, a szczęście nie opuszcza. Cała ta historia jest mocnym przypomnieniem, że najgorsze rzeczy mają początek w nienawistnej polityce, a nie w zwykłych ludziach.