Odnalazłem barona mafii. Co mi powiedział o życiu? Krótka historia poszukiwań Henryka Musialskiego
Od kiedy poznałem barwną historię Henryka Musialskiego, chciałem go odnaleźć i namówić na rozmowę. Przez serię spotkań, mejli, telefonów, dotarłem do barona paliwowego, który dziś prowadzi zupełnie inne życie niż przed laty. Co mi powiedział o życiu?
Henryk Musialski znany jest jako baron śląskiej mafii paliwowej, który swoją przestępczą działalnością na przełomie XX i XXI wieku wyłudził od Skarbu Państwa blisko pół miliarda złotych.
Wciąż pozostaje jedną z najbardziej barwnych postaci półświatka. Na pierwsze posiedzenie sądu w listopadzie 2008 roku przyszedł pijany. Miał 1,6 promila alkoholu w organizmie. - Był koncert Dżemu. Potem impreza. Trochę się przeciągnęła - tłumaczył w „Dzienniku Zachodnim”. Za ten wybryk trafił na tydzień do aresztu.
Kochał bluesa, a żył jak gwiazda rocka. Dla swojego ulubionego zespołu - Dżemu - stworzył w Siemianowicach Śląskich, skąd pochodzi, ówcześnie najnowocześniejsze studio nagraniowe w Polsce. Gdyby nie trafił do aresztu, zapewne za jego pieniądze zrealizowany zostałby film o Ryśku Riedlu - „Skazany na bluesa”. Chodził w długich włosach, jeansach i hippisowskich bluzach. Uwielbiał luksusowe samochody. Kilka podarował przyjaciołom.
Zaczęło się od biżuterii
Historia barona paliwowego zainteresowała mnie na początku lutego. Wtedy urząd skarbowy ogłosił na łamach „DZ”, że planuje licytację należącej do niego biżuterii. Było to pięć bransoletek, pierścionek i naszyjnik, wszystkie wykonane z białego złota, wysadzane brylantami, w sumie warte 229 tys. 100 zł. Nieco ponad miesiąc później na aukcję trafiło kolejnych piętnaście przedmiotów. Tym razem wartych 284 tys. 850 zł. Żadna z licytacji nie doszła jednak do skutku. Pierwsza w wyniku problemów formalnych. Druga z powodu pandemii koronawirusa.
Ja natomiast jeszcze przed tymi zawirowaniami postanowiłem odnaleźć Henryka Musialskiego i zadać mu chociaż jedno pytanie: Jak w 2020 roku żyje się człowiekowi, który jeszcze dwie dekady wcześniej miał na koncie pół miliarda złotych, a dzisiaj nie ma nic? I wiecie co? Znalazłem! Ale od początku...
Rodzina w mieszkaniu barona
Pierwsze kroki skierowałem pod adres, który w ogłoszeniu figurował jako miejsce zamieszkania Musialskiego. GPS w samochodzie doprowadził mnie przed trzypiętrowy blok w Siemianowicach Śląskich. Zatrzymałem się pod drzwiami z butelką whisky i gulą w gardle wielkości ziemniaka, w końcu za chwilę mogłem stanąć twarzą w twarz z baronem. Zadzwoniłem raz, drugi. Patrzyłem w okna mieszkania na najwyższym piętrze. Byłem przekonany, że jest w środku, popatrzyłem w okna na ostatnim piętrze, chciałem, żeby mnie zauważył.
W końcu ktoś otworzył domofonem drzwi. Ruszyłem po schodach. Na ostatnim piętrze ktoś przekręcił klucz w zamku, a ze środka wybiegł pies. Nie żaden groźny amstaf, a przyjazny labrador. Ze środka wyszła kobieta - raczej córka Musialskiego, niż trzecia żona - pomyślałem - i dwoje dzieci.
- Mieszkanie wylicytowaliśmy sześć lat temu na podobnej aukcji komorniczej. Kiedy się tu wprowadziliśmy, dostawaliśmy dziesiątki, może i setki listów adresowanych do Henryka Musialskiego. Od pewnego czasu listonosz nawet nie wrzuca ich do naszej skrzynki, bo wie, że to bez sensu. Nie wiem, gdzie on mieszka, choć bym chciała - powiedziała mi lokatorka mieszkania.
Skąd więc dawno nieaktualny adres w ogłoszeniu? Bo taki jest ostatni oficjalnie znany urzędowi adres. - Treść obwieszczeń o licytacji jest ściśle określona w ustawie o postępowaniu egzekucyjnym w administracji. Organ egzekucyjny musi ściśle trzymać się postanowień ustawy - wyjaśnia Michał Kasprzak, rzecznik Izby Administracji Skarbowej.
Gdzie basen w kształcie gitary?
Zacząłem szukać nowych tropów. W Google Maps przeczesałem całe Siemianowice, rozglądając się za domem z basenem w kształcie gitary. Dom po rozwodzie trafił w ręce pierwszej żony Musialskiego. Być może za słabo się starałem, ale nie znalazłem. Wsiadłem więc w samochód i zacząłem sprawdzać kolejne miejsca. Tak trafiłem na teren dawnego imperium w Siemianowicach.
- Wybudowałem bazę transportową z moich snów - magazyny pod ziemią, a na powierzchni mieszalniki, nalewaki - opowiadał baron w 2008 roku w „Gazecie Wyborczej”. Dziś nic już z niej nie zostało. Jedynie księżycowy krajobraz oraz maszyny firmy, która zajmuje się recyklingiem. Rozglądałem się chwilę, ale obsługa ciężkich maszyn jasno dała mi do zrozumienia, że to nie miejsce dla mnie. O tym, co dawniej się tutaj znajdowało, nie mieli pojęcia.
Zajrzałem też na ulicę Woloszka, gdzie pod koniec lat 90. mieszkał Musialski. Później do tego domu wprowadził się Zdzisław. S., jego wspólnik, a w 2011 roku za 215 tys. 500 zł nieruchomość w prezencie dla córki w licytacji komorniczej kupił jeden z sąsiadów. Tak zaczęły się jego problemy, ponieważ okazało się, że w środku mieszka żona S. i jego syn, a wyprowadzić się nie mieli zamiaru.
- Co pan opowiada? I on płacił za nich rachunki? - nie dowierzał jeden z mieszkańców. - To się nadaje do kabaretu, ale niestety nic nie wiem, to spokojna dzielnica, nie mieszkali tutaj nigdy żadni gangsterzy - dodaje. A jednak. Numer telefonu do Musialskiego próbowałem też zdobyć za pośrednictwem muzyków zespołu Dżem, który tak kocha... Ale bezskutecznie.
Numer do Henia to 501******
Ostatecznie 21 lutego w „DZ” opublikowano tekst pt. Złoto i brylanty - tyle zostało ze śląskiej mafii paliwowej, na końcu którego zamieściłem krótki apel: „Jeśli wiedzą Państwo, jak skontaktować się z bohaterem tekstu, proszę o wiadomość”. Kilka godzin później znajduję wiadomość w skrzynce mejlowej. - Telefon do Henia to 501*** lub 518*** - napisał Damian.
Wziąłem głęboki wdech, przeszedłem się dwa razy po pokoju i zadzwoniłem. - Halo - odezwał się starszy mężczyzna. Był nim sam Henryk Musialski, baron śląskiej mafii paliwowej. Przez głowę przebiegło mi tysiąc pytań, rozmawialiśmy kilka minut. Ale na rozmowę do gazety zgodzić się nie chciał.
- Chcę już mieć z tym spokój. Dziś mam inne życie. Ludzie poczytają, pośmieją się i nic to nie da - powiedział i odłożył słuchawkę.
Ale miałem też okazję spotkać się z nim osobiście. W jednym z lokali gastronomicznych. Szczegółów dotyczących tego miejsca nie podam. Jak do tego doszło? - Zamów jedzenie z dowozem i już jesteś z nim umówiony na rozmowę - napisał do mnie po apelu w gazecie anonimowy Czytelnik. Chciałem ostatni raz spróbować przekonać barona do rozmowy, a później dać mu już święty spokój.
Wziąłem egzemplarz gazety, zapisałem na nim swój numer i kilka słów. Podjechałem do wskazanego lokalu, przy kasie zostawiłem swoją wiadomość. Wtedy wydawało mi się, że gdzieś na zapleczu widzę Musialskiego ubranego w fartuch, z długimi, siwymi włosami, spiętymi pod pracowniczym czepkiem, kiedy przygotowuje jedzenie i kiwa głową w rytm muzyki Dżemu. Kilka godzin później baron sam do mnie zadzwonił. Kolejny raz odmówił rozmowy, tym razem stanowczo. Padło kilka gróźb. Wytłumaczył, że dzisiaj niewiele osób z otoczenia zna jego przeszłość i chce, żeby tak zostało.
W pierwszej rozmowie jednak odpowiedział na moje pytanie. - Świat tak pędzi do przodu, a ja chcę się trochę zatrzymać w czasie - wyznał. - Dzisiaj żyję jak każdy człowiek. Nie ma ani gorzej, ani lepiej. Zawsze byłem przeciętnym chłopakiem. Do wszystkiego doszedłem sam. Zobaczyłem, że tam wyżej nie ma nic specjalnego. Jest raczej jeszcze większe gówno, niż tutaj na dole. Nie warto się tam wspinać. Mnie w życiu interesowała muzyka i nic więcej, a to, co się stało… tak wyszło.