Oj, będziemy zaskoczeni - zdradza o. Marek Pieńkowski, dominikanin
Gdy człowiek stara się czynić dobro, wówczas jako produkt uboczny pojawia się szczęście. Ale gdy „ugania się” za szczęściem, to szczęśliwy nie jest– mówi o. Marek Pieńkowski.
Bez zmartwychwstania można sobie darować całe chrześcijaństwo? Tak mówił św. Paweł...
Można sobie darować całe życie. Cóż ono jest warte bez zmartwychwstania? Czasem przy okazji mszy świętej pogrzebowej pytam: Po co modlimy się za zmarłych? Przecież Bóg lepiej od nas wie, czego im potrzeba! Mówię wtedy: Jednym z bardzo ważnych elementów modlitwy za zmarłych jest umocnienie naszej wiary w zmartwychwstanie.
Dlaczego?
Wszystkie inne powody do radości na tym świecie są nam dane pomimo śmierci. Możemy np. cieszyć się, że świeci słońce, że ptaki śpiewają… Ale tego rodzaju codzienne radości przeżywamy „w cieniu śmierci”, której uniknąć nie możemy. Natomiast wiara w zmartwychwstanie niesie ze sobą tę jedyną radość, która jest nam dana nie pomimo śmierci, ale poprzez śmierć! Ta wiara i ta radość już są wyzwolone z „cienia” śmierci.
Zmartwychwstanie to nie było zwykłe wskrzeszenie?
Nie, wskrzeszenie - jak na przykład wskrzeszenie Łazarza - to tylko cofnięcie śmierci na krótką chwilę: Łazarz i tak musiał potem umrzeć. Natomiast nad zmartwychwstałym Jezusem śmierć nie ma już władzy. My mamy natomiast kłopot: czym jest to zmartwychwstanie?
Ten kłopot mieli także współcześni Jezusowi. W Piśmie Świętym nie ma opisu tego zjawiska.
Bo nie było żadnych świadków; nie wiemy nawet, co mogli wtedy zobaczyć żołnierze, którzy mieli pilnować grobu. Mamy tylko relacje tych, którzy spotkali Jezusa już później; relacje bardzo tajemnicze. Czytamy, że Maria Magdalena rozpoznała go dopiero wtedy, gdy zwrócił się do niej po imieniu. Święty Łukasz przytacza relację dwóch uczniów, którzy spotkali Jezusa w drodze do Emaus. Pisze, że „oczy ich były jakby na uwięzi”. Jeszcze głębiej zastanawia to, co czytamy w Ewangelii wg św. Jana: uczniowie widzą Jezusa na brzegu jeziora, on ich zaprasza, zaczynają razem jeść. Ewangelista notuje: „Nikt z nich nie odważył się zapytać: kto ty jesteś, bo wiedzieli, że to jest Pan”. Rodzi się pytanie: Jeżeli wiedzieli, to po co w ogóle mieli pytać? Ja rozumiem to tak: wiedzieli, ale to był jakiś inny rodzaj wiedzy.
Może czuli, że to ich Jezus i jednocześnie nie ich. Że stał się kimś innym?
Może. Ten fakt był ewidentnie doświadczeniem rzeczywistości, której w ziemskim życiu nie potrafimy pojąć. Jezus mówił uczniom: dotknijcie mnie, zobaczcie. Miał ciało, ale to ciało przechodziło przez zamknięte drzwi… Pojawiał się i znikał znienacka. W drodze do Emaus rozmawiał z uczniami, ale oni przez całą drogę nie rozpoznali go. Doświadczenie spotkania z Jezusem to było doświadczenie Jego bardzo realnego istnienia, ale istnienia w zupełnie innym porządku. Dla nas to jest niepojęte…
Opowiem pani coś. Umarła moja babcia. Jej synowa, czyli moja mama, mówiła mi później, że przez cztery lata w tajemniczy sposób, ale wyraźnie odczuwała jej obecność w domu. Kiedy mama czegoś nie mogła znaleźć, prosiła babcię o pomoc - i zaraz się znajdowało. Ale potem to się nagle skończyło. Jakby odeszła, poszła dalej.
Ksiądz w to wierzy?
Jeśli tyle razy zdarzyło się tak, że coś się dzięki niej znalazło, można uważać, że mamy tu do czynienia z jakiegoś rodzaju faktem.
A może to był zwykły przypadek?
A czym w ogóle jest przypadek? Na poziomie naszego ludzkiego poznania możemy określić: jest to coś, czego przyczyn nie znamy. Ale przypadek „sam w sobie”? Znalazłem tylko jedną definicję czegoś takiego. W książce „Kubuś Puchatek”: „przypadek to coś, czego nie ma, dopóki się nie zdarzy”. Wracając do mojej babci: na pewno nie było to zwykłe, zmysłowe doświadczenie. Ale jakie? Podobny przypadek zdarzył się w naszym klasztorze w Warszawie. Jeden z naszych braci, starszy, bardzo uczony, pojechał do Salamanki na kongres naukowy. W kilka dni później przeor tego klasztoru zobaczył go z daleka - jak potem twierdził, całkiem wyraźnie; o pomyłce nie mogło być mowy - na korytarzu klasztornym. Zdziwił się: ów brat miał wrócić do Warszawy dopiero dwa dni później. Po paru godzinach przeor dowiedział się, że tego samego dnia rano ów brat umarł w Salamance… Kogo więc widział przeor? Nasze doświadczenia związane z perspektywą tego, co dzieje się z osobą ludzką po odejściu z tego świata, bywają bardzo złożone. Brakuje nam doświadczenia; gdyż nawet te, których doznajemy, są na ogół nie do przekazania.
Dowody na istnienie po śmierci jednak są?
To kolejne, trudne pytanie. Jaki rodzaj dowodu jestem skłonny przyjąć, a wobec jakich będę nieufny? Dziś wiemy, że istnieje coś, co można nazwać „fotografią zmartwychwstałego Jezusa”. Znajduje się w małej włoskiej miejscowości Manoppello...
Czym jest ta fotografia?
To naturalnej wielkości twarz Jezusa, odbita na kawałku tkaniny zwanej bisiorem. Bisior to niesłychanie droga tkanina, robiona z nici wydzielanych przez pewien gatunek małż żyjących w Morzu Śródziemnym. Wiadomo, że bisior nie przyjmuje żadnej farby, żadna się na nim nie utrzyma. A na tym kawałku jest wyraźnie odbita twarz Jezusa. Poza tym, jak sprawdziła to, po wielu komputerowych badaniach, pewna niemiecka zakonnica: to jest dokładnie ta sama twarz, którą oglądamy na całunie turyńskim. Jest jeden wyjątek: na całunie Jezus ma oczy zamknięte, i, zgodnie z żydowskim zwyczajem grzebania zmarłych, ma na oczach położone monety. A na chuście z Manoppello Jego oczy są otwarte. Stąd też przypuszczenie, że chusta przedstawia twarz Jezusa w chwili zmartwychwstania!
Gdzie ją można zobaczyć?
Przez długie lata była w Watykanie, ale podczas złupienia Rzymu przez Niemców i Hiszpanów (Sacco di Roma, 1527), zniknęła. A to była najcenniejsza relikwia! W Watykanie nigdy nie przyznano się do jej utraty. Wzięli inną ikonę twarzy Jezusa i raz w roku pokazywali ją pielgrzymom, ale z daleka, z balkonu. Długo, długo potem „fotografia” odnalazła się właśnie w Manoppello, w kapucyńskim klasztorze. Ostatnio czytałem książkę niemieckiego dziennikarza, który nawiązał kontakt z zakonnicą, która badała chustę i z jeszcze jednym zakonnikiem, jezuitą, profesorem rzymskiej uczelni. I oto, co udało im się ustalić: gdy Jezus umarł, głowa opadła w dół, z ust wypłynęła krew, która się zebrała w płucach i rozwarstwiła.
Żeby łatwiej go było ściągnąć z krzyża, głowę owinięto mu chustą. Ta chusta jest dziś czczona w katedrze w Oviedo. Są na niej dwa rodzaje krwi: martwa, z ust, i żywa, spod cierniowej korony. Potem, gdy składano Jezusa do grobu, na głowę włożono mu czepek, podwiązany pod brodą, żeby szczęka nie opadała. Ten czepek znajduje się w katedrze w Cahors. Całun, którym owinięto ciało, jest w Turynie. Wreszcie, na twarz nałożona była chusta z Manoppello. Czy jest autentyczna? Papież Benedykt modlił się przy tej relikwii… Kiedyś próbowano ją zbadać. Chusta jest umieszczona w szklanym pudełku: kiedy próbowali ją wyjąć, wizerunek zniknął. Włożono więc tkaninę z powrotem do relikwiarza: wizerunek znowu się pojawił…
Nie każdy uwierzy w taki dowód...
Różnie ta wiara w Kościele wygląda. Stoimy wobec pewnego faktu i niewiele możemy z nim zrobić w obrębie jakiejś koncepcji… Możemy tylko wierzyć. Ale ta wiara jest też silniejsza, jeśli na serio próbujemy tłumaczyć pewne zjawiska. Pod warunkiem, że nie zakładamy, że ta koncepcja doprowadzi nas do rozwiązań, które będą się mieściły w naszej racjonalności.
Jedna z teorii z XIX w. mówiła, że Jezus umarł, ale wywarł na apostołach takie wrażenie, że byli odmienieni. Wydawało im się, że nadal żyje...
Z tym poglądem rozprawili się już św. Jan Chryzostom i św. Grzegorz Wielki. Mówią: Apostołowie to prości, nieuczeni ludzie, którzy za życia Jezusa nie do końca rozumieli, co on mówi. Jak możemy oczekiwać od tych prostych ludzi, żeby potem, gdy Jezus został zabity, chodzili i nauczali, sami z siebie? Nie da się. Musiało zaistnieć coś, dzięki czemu doznali oświecenia, przemienienia.
Byli też tacy, którzy mówili o śmierci klinicznej. Że Jezus nie umarł, tylko popadł w letarg...
Śmierć kliniczną można stwierdzić, tylko gdy mamy do dyspozycji konkretne ciało.
Pewne teorie mówią nawet, że kobiety, przychodząc do grobu Jezusa, po prostu się pomyliły, bo wokół były inne groby. To możliwe?
„Panie Boże, Panie Boże, dałeś temu, co nie może…” (śmiech). Jeżeli pomyliłyby groby, to nie wierzę, że to trafiłoby do Ewangelii. Tam zapisywano tylko rzeczy ważne i to niesłychanie precyzyjnie, nawet jeśli szczegóły Ewangelii nie zawsze się ze sobą zgadzają. Bo nie zgadzają się tam rzeczy nieistotne. Proszę pamiętać, że ewangeliści pisali dla zupełnie różnych audytoriów: Mateusz dla Żydów i dlatego są tam stałe nawroty: „stało się tak, aby się wypełniło Pismo”. Łukasz pisał dla Greków i dlatego się na Pismo nie powołuje, bo Grecy Starego Testamentu nie znali. Ale mimo że byli tak różni, zmartwychwstanie opisali w podobny sposób.
A teoria, że Jezus z Marią Magdaleną założyli rodzinę?
Leszek Kołakowski napisał bardzo ciekawą książkę o Jezusie, po francusku. Stwierdził, że o Jezusie można napisać wszystko. Że był faryzeuszem, który się odciął od reszty albo że się ożenił z Marią Magdaleną i mieli dzieci, albo że był homoseksualistą, a św. Jan był jego kochankiem.... Wszystko, co kto chce. Kołakowski stwierdza: mnie to nie interesuje. Interesuje mnie to, jaką rolę odegrał Jezus w historii myśli.
Ojciec wierzy, że zmartwychwstanie?
Pewnie, że wierzę. Ale zupełnie nie mam pojęcia, jak to będzie wyglądać. Na ten temat krąży wiele anegdot. My musimy pamiętać, że zmartwychwstanie dzieje się „ponad” czasem i „ponad” przestrzenią.
Zmartwychwstaniemy wszyscy?
Według Pisma Świętego, wszyscy. Z tym że jedni do życia, drudzy do „zmartwychwstania potępienia”.
Jak będzie to wyglądało? To nasze życie „po”?
„Europejska” anegdota sugeruje, że wtedy nadal będzie niebo i ziemia, woda, rośliny i zwierzęta. A różnica między niebem a piekłem? Ponoć w niebie gotować będą Francuzi, policjanci będą z Anglii, nad ogólnym porządkiem będą czuwać Szwajcarzy. W piekle gotować będą Anglicy, policja będzie niemiecka, a ogólnym porządkiem zajmą się Włosi...
Czyli będzie piekło, niebo i czyściec?
Wiemy tyle, ile mówi Pismo Święte. W świetle objawionych tekstów, tzw. czyściec też jest perspektywą „krótkoterminową.”
Ale zaskoczeni będziemy na pewno?
O, bez wątpienia. A najbardziej tym, kto w tym niebie będzie, a kogo nie będzie (śmiech). Przypomina mi się stara księżowska anegdota. Pytano kiedyś diabła: na kogo liczysz najbardziej? Odpowiedział bez wahania: „na zawodowych aniołów. Z nich właśnie ja sam pochodzę”.
A ogień piekielny to ludowe wyobrażenie?
Jezus mówi o „ogniu, który nie gaśnie i robaku, który nie umiera” (a który prawdopodobnie będzie nas toczyć w piekle…). Nie wiemy jednak, czym będzie ten ogień i ten robak.
A co z ciałem?
Będzie. Mówimy przecież: wierzę w ciała zmartwychwstanie.
Skoro piekło nie będzie takie, jak sobie wyobrażają dzieci, to może takie jak u Sartre’a? Pokój, z zamkniętymi ludźmi, którzy będą tam w nieskończoność i sami dla siebie staną się piekłem?
Przypomina mi to wykład z matematyki, na którym mówiliśmy o trzecim, czwartym, a potem siódmym i ósmym wymiarze. Jak ten siódmy i ósmy sobie wyobrazić? Profesor mówił nam: nijak. W matematyce nie należy sobie nigdy niczego wyobrażać.
Tak jak w wierze?
Dokładnie. Nasze wyobrażenia mogą być tylko przeszkodą.
Ale będziemy po zmartwychwstaniu szczęśliwi? Ci w niebie przynajmniej?
Na pewno. Innocenty Bocheński, uczony dominikanin, profesor uniwersytetu we Fryburgu, mówił: Kiedy robotnik obrabia kawałek metalu, to metal się rozgrzewa. Ale to ciepło to tylko produkt uboczny. Tak samo, gdy człowiek stara się czynić dobro, wówczas jako produkt uboczny pojawia się szczęście. Ale gdy„ugania się” za szczęściem, to szczęśliwy nie będzie. Więc starajmy się w wierze czynić dobro. I jeśli będziemy to robić, zmartwychwstaniemy.
Rozmawiała: Marta Paluch
O. Marek Pieńkowski OP - ur. w 1945 r., absolwent Wydziału Matematyki i Fizyki UW, doktor nauk matematycznych. W 1974 r. wstąpił do zakonu Dominikanów. Prowadził wykłady z logiki i filozofii przyrody, m.in. na PAT w Krakowie. Udzielał się w dominikańskim duszpasterstwie akademickim „Beczka” w Krakowie. 1995 – 1998 r.: przeor klasztoru Dominikanów w Warszawie. Potem znów w Krakowie. Od kilku lat w klasztorze w Rzeszowie.