Wigilię miejską na kilka tysięcy osób robimy co roku. I nigdy nie obawiam się, czy damy radę. To Podlasie! Tu ludzie mają otwarte serca - mówi werbista o. Edward Konkol, twórca Stowarzyszenia „Droga” w Białymstoku. Przyjechał tu na 3 lata, a jest już 30. I na razie nigdzie się nie wybiera. Bo wciąż ma tu misję.
- Urodził się ksiądz na Kaszubach, wychował w Jastarni. Później wstąpił do seminarium zakonnego werbistów, by uczestniczyć w zagranicznych misjach, pracować w buszu, slumsach... Tymczasem we wrześniu 1986 r. przyjechał do podbiałostockiego Kleosina i już w Podlaskiem pozostał. Jak to się stało?
- Rok po święceniach wylądowałem u kloszardów w warszawskich kanałach. Zaczęło się od prośby o namaszczenie. Było to w wakacje. Zostałem razem z nimi, pomagałem. W końcu zwróciłem się do prowincjała (wyższy przełożony zakonny - przyp. red.), żeby skierował mnie do tej pracy. On jednak skierował mnie do Białegostoku, żebym skończył resocjalizację. Studia miały trwać 3 lata. W międzyczasie rozpocząłem pracę z narkomanami. I tak to rozbujałem, że siedzę tutaj już 30 lat.
- Ale mógł ksiądz wrócić do Warszawy.
- Mogłem.
- Dlaczego więc ksiądz tu został?
- Bo ludzie mnie potrzebowali. Nie chciałem ich zostawiać. Powstała też wielka społeczność ludzi pomagających, wolontariuszy. Mieliśmy... mamy wspólną misję.
- Czy widzi ksiądz różnicę pomiędzy „ludźmi morza”- Kaszubami, a mieszkańcami Podlaskiego?
- Tak, są całkowicie inni. Tam, skąd pochodzę, ludzie są wysmagani wichrami, cały czas zmagali się z żywiołem. Przez to są twardzi, mocno zamknięci w sobie. Tutaj z kolei ludzie są otwarci, wylewni, gościnni, gotowi do akcji. To też bardzo istotne. Angażują się, żeby pomagać drugiemu człowiekowi. Co roku (od 10 lat - przyp. red.) robimy wigilię miejską na kilka tysięcy ludzi. Nie obawiam się, czy damy radę. Przecież to jest Podlasie! Tutaj ludzie mają otwarte serca.
- Czy dobrze rozumiem, że Stowarzyszenie Pomocy Rodzinie „Droga” gdzie indziej nie mogłoby działać na taką skalę, jak na Podlasiu?
- Duży wpływ mają na to ci, którzy pomagają. To dzięki temu nasza działalność tak się rozwija. Dzięki pięknym osobowościom tych, którzy przychodzą, wspierają, pomagają. Są gotowi robić wszystko i wszędzie. Poświęcają swoje życie, swój czas. To jest podstawowa rzecz. Bo bieda i potrzeby są wszędzie.
- Czy ksiądz dopuszcza myśl, że miałby zmienić miejsce zamieszkania?
- Jestem otwarty. Mam swojego szefa, prowincjała. Jeśli do mnie zadzwoni, że mam jechać, jutro się pakuję i jadę - bez dwóch zdań. Są tu osoby, które są przy mnie od samego początku - prawie 30 lat. Mają wielkie doświadczenie, umiejętności. Oni by to nasze dzieło pociągnęli dalej. Trzeba im tylko dać dobrego duszpasterza, który by ich prowadził, łączył z Bogiem. Bo to, co robimy, to nie tylko pomoc społeczna, to misja. Łączy w sobie dużo elementów. Prócz pomocowego, również element odbudowy człowieka. Wiary w to, że w każdym człowieku jest coś pięknego i dobrego, tylko trzeba to wydobyć. Wiary, że zostaliśmy posłani przez Boga, aby kogoś ocalić.
- Czy ludzie z innych części Polski pytają, czy warto tu przyjechać? Co ksiądz mówi im o Podlasiu?
- Takich pytań nie mam, bo dużo sam im opowiadam. Wiedzą, że jest biednie. Do Jastarni, mojego rodzinnego miasta, jeździmy na wakacje z dużą grupą ludzi, którym pomagamy oraz z wolontariuszami. Ludzie poznają ich z bardzo sympatycznej strony: jako ludzi oddanych, serdecznych, otwartych, uśmiechniętych.
- Pamięta ksiądz swoje pierwsze chwile w naszym regionie?
- Przyznam, że gdy się dowiedziałem, że jestem wyznaczony do Białegostoku, pierwsza rzecz jaką zrobiłem to otworzyłem mapę. Chciałem sprawdzić, gdzie leży to miasto. Wiedziałem, że to gdzieś na wschodzie, ale bliżej Lublina czy Olsztyna? - nie miałem pojęcia. Pamiętam dokładnie pierwszą podróż do Białegostoku. Jechałem pociągiem. Do dziś wspominam, jakie wrażenie zrobił na mnie widok ciągnącego się lasu. Do dzisiejszego dnia odnoszę wrażenie, że Białystok to takie miasto otoczone puszczą, Puszczą Knyszyńską. To najpiękniejsze, co zobaczyłem. I te wioseczki w niej ukryte. Jak tylko miałem wolny czas, to spacerowałem po lesie i tropiłem ślady zwierząt. Niekiedy natknąłem się na sarny. Nie robiłem zdjęć, ale potrafiłem patrzeć na nie godzinami. To było coś uroczego. To mnie zafascynowało. W Krzemiennym koło Supraśla mamy chatkę - coś a’la nasza pustelnia. To było i jest miejsce mojej ucieczki od świata.
- Czy w otoczeniu przyrody bardziej czuje się obecność Boga?
- Uważam, że tylko w otoczeniu ciszy i tam, gdzie człowiek bezpośrednio, wręcz namacalnie spotyka się z Matką Ziemią - spotyka Boga. Ja go właśnie w tych lasach spotykałem.
- W 1986 r. mieliśmy zimę stulecia. Gigantyczna warstwa śnieżnego puchu musiała robić wrażenie na ludziach z drugiej strony Wisły.
- Ilość śniegu robiła wrażenie. Ale bardziej uciążliwa jest zima na wybrzeżu: wielka wilgotność i silne wiatry. Jak jest minus 5 stopni Celcjusza, ciężko wyjść na dwór. Kiedy w dzieciństwie przy takiej temperaturze jeździliśmy na łyżwach po Zatoce Puckiej, wracaliśmy czerwoni niczym smagani kawałkami lodu. Zimy tutaj zawsze były dla mnie urocze, a nie uciążliwe. Mrozy mi nie przeszkadzają. Dowodem niech będzie, że od początku tu będąc chodzę cały rok w sandałach! Niedawno byłem w Irkucku na Syberii. -32 st. C, więc podwójne skarpety i jest ok.
- Wiemy, jak wyglądała księdza pierwsza zima w Podlaskiem. A pamięta ksiądz, jak wyglądały pierwsze święta Bożego Narodzenia? Co księdza zaskoczyło?
- Przeżycie duchowe było takie samo jak wszędzie. Ale jeśli chodzi o pokarmy - byłem zaskoczony. Jedyna rzecz, jaka kojarzyła się z moją Wigilią, to barszcz z uszkami i kapusta z grzybami. Wszystko inne było dla mnie obce. Kutia? Nie wiedziałem co to takiego, a słodkie, a zapychające! Karp? Pachniał mułem, nie jem go. Pochodzę z półwyspu. Otoczeni wodami niemal z każdej strony, jedliśmy ryby morskie. I to codziennie. Rano złowione, w południe był posiłek. To mnie rozpieściło. Mama przyrządzała z tych ryb wspaniałe rzeczy. Na wigilijną kolację był węgorz smażony, z chrupiącą skórką. Bajeczny. Do dziś jak o nim pomyślę, to leci mi ślinka. Najpiękniejsze jedzenie - rarytas zarezerwowany na specjalne okazje. Nie śledzie. Na święta jedliśmy szlachetne rzeczy. Na kaszubskim stole serwowano też zupę z suszonych owoców (tak zwany brzad) z kluskami. Tutaj tego nie ma.
- A jak wyglądają święta na Kaszubach?
- Jastarnię opuściłem mając 19 lat, kiedy poszedłem do seminarium w Pieniężnie w warmińsko-mazurskim. Wtedy ostatni raz przeżywałem święta w domu. Ich obraz jest silnie związany z religią. U nas nie Mikołaj, tylko Aniołowie przynosili prezenty. Byli obecni wśród nas już w adwencie i obserwowali. Musieliśmy być grzeczni, zbieraliśmy dobre uczynki, które zamieniało się w sianko. Na tym sianku leżał później w żłóbeczku Jezusek pod choinką. Żeby w domu ładne pachniało, paliło się bursztyn. Pachniało jak kadzidło.
Jak przychodziła Wigilia, od rana był post. Pierwszy posiłek to wieczerza wigilijna. A ta była zawsze o godzinie 16. Była wspólna modlitwa, tata czytał Biblię, rozdawał opłatki. Siadaliśmy przy stole, na którym, tak jak i tu, był przygotowany dodatkowy pusty talerz, było sianko pod obrusem. O godzinie 18 były nieszpory, na które przychodziła do kościoła cała Jastarnia. To też wspomnienie, które wywołuje we mnie dreszcze. „Ludzie morza” śpiewają bardzo wysoko, w tonacji C. Bo w tej tonacji szumi morze. Rybacy, którzy całą zimę szyli sieci, dużo śpiewali, i to głównie pieśni kościelne. Na wodzie trzeba śpiewać donośnie. Na nieszporach miałem wrażenie, że kościół wybuchnie: silne męskie głosy, uniesienie. To nie był śpiew, to był huk. Niesamowite wrażenie...
Tylko w otoczeniu ciszy i tam, gdzie człowiek bezpośrednio, wręcz namacalnie, spotyka się z Matką Ziemią - spotyka Boga. Ja go właśnie w tych podlaskich lasach spotykałem
- Co się działo po nieszporach?
- Wracaliśmy do domu. Wtedy były prezenty, słodycze, owoce. Wreszcie można było śpiewać kolędy. O północy - pasterka. Gdy wracaliśmy do domu, jedliśmy tzw. kolbosy. To specjalna, raz w roku szykowana kiełbasa, podawana na gorąco, gotowana. Nie była mielona, tylko krojona nożem. Miała duże kawałki mięsa. Ma swoisty smak. Do tej pory przygotowuje się ją tylko raz w roku. 25 grudnia świąteczne śniadanie robił tatuś. Była to prażnica - taki kaszubski omlet z boczkiem. Sporo tego robił, bo było nas ośmioro w domu.
- Miał ksiądz sporo rodzeństwa.
- Była piątka: dwie dziewczyny, trzech chłopaków. Mamusia nie pracowała. Tatuś był mechanikiem silników okrętowych na kutrach. U nas musiało być biednie, ale ja tego nie zauważyłem. Chyba tak jest, jak człowiek ma fajny, bezpieczny dom. A mama potrafiła stworzyć niesamowity klimat. Wszystko było pięknie wystrojone, majestatyczne. Jak choinka była nie taka jak trzeba, to tata dziury wiercił, wtykał gałęzie. Wszystko musiało być idealne.
- Wtykać gałęzie?
- Na wybrzeżu rosną tylko sosny, które nie są tak kształtne.
- U nas dominują choinki ze świerku. Które są piękniejsze?
- Świerkowe są bajeczne, kształtne, dostojne. Ale bliższe memu sercu są sosnowe.
- Czy dostrzega ksiądz tą sztandarową podlaską wielokulturowość? Mamy przecież dużą społeczność prawosławną.
- Przeżywanie duchowe prawosławia fascynuje mnie. Kiedy za dwa tygodnie będą obchodzić swoje święta, pasterkę - to ja będę, jak co roku, w cerkwi św. Mikołaja na ul. Lipowej lub na Antoniuku w cerkwi Ducha Świętego. Uwielbiam słuchać jak się modlą śpiewając. Chcę brać udział w tym przepięknym bogactwie duchowym.