Ojciec miał rower i jeździł na nim do pracy. Czasem dał się ,,karnąć”...
Rozmowa z Józefem Gawliczkiem, legendą rybnickiego kolarstwa, zwycięzcą Wyścigu Dookoła Polski w 1966 roku, równo 50 lat temu.
Po raz pierwszy Tour de Rybnik nie odbędzie się na drogach naszego miasta, a przejedzie trasą gminy Lyski i Gaszowice. Głównie dlatego, że 28 sierpnia, kiedy mają jechać kolarze, w Rybniku odbędzie się też Music & Water Festival. Ale wyścig na tym nie straci... Pan najlepiej zna tę trasę, która pobiegnie - przez Lyski, Czernicę, w której był Pana klub, Raszczyce, Adamowice...
Trasa jest fajna, pagórkowata. Razem z Karolem Łukoszkiem przeprowadzaliśmy na niej wiele treningów.Tam też odbywał się jeden z etapów, w którym roku to już nie pamiętam, “ROW-u Rybnik”. Ta impreza trwała co najmniej 28 lat. Teraz znowu pojawiła się impreza na tym terenie. Bardzo się z tego cieszę. I mimo wieku, zaczynam odżywać. Bo żyję kolarstwem od urodzenia.
No właśnie pamięta pan jeszcze swój pierwszy rower? To był prezent komunijny?
Ależ nie. Jak szedłem do komunii to tylko parę szkloków dostałem. Takie były czasy. Rower na komunię? To było nie do pomyślenia. Ale ojciec miał rower i jeździł na nim do pracy. Od czasu do czasu pozwolił mi na tym swoim rowerze jechać. Najpierw na męskim. Za dziecka, człowiek był taki mały, że kręciło się jeszcze pod tą siodłową rurką i takim wykrzywionym się jeździło. Raz jechał jeden, raz drugi - rodzice dawali łebkom trochę pojeździć, tak żeby mieliśmy trochę rozrywki. Ale rower był raczej środkiem komunikacyjnym do pracy.
Co to był za rower? Ukraina?
Nie, na Śląsku raczej więcej mieli poniemieckie rowery. Dziś już nie pamiętam tej marki. Ale pamiętam następny rower - odkupiłem go, mając 13 lat od takiego co na rowerze jeździł. Czeska “Eska” to była. I na tym jeździłem po różnych miedzach i górach - od samego początku to mnie pasjonowało. Już w szkole zawodowej była taka sekcja kolarska LZS Zabełków. I kolega od czasu do czasu na rowerze wyścigowym przyjeżdżał to mi imponowało. Po szkole zawodowej poszedłem do pracy. Pamiętam, że za pierwszą wypłatę kupiłem sobie Bałtyka i jeździłem na nim do pracy. I wtedy zaczęły się ścigania! Nie było samochodów. Wszyscy koledzy dojeżdżali na rowerach do pracy. I my się na tych rowerach ścigali! Ja do Mszany dojeżdżałem do pracy.
Już w Rybniku w tych latach 1954, 1955 były wyścigi. Mnie to podniecało, ale ja nigdy nie miałem takiego roweru i nie mogłem się zaangażować, nie mogłem startować. Potem sekcja istniała RKS Rybnik. Trenerem był Kiera. To był rok 1957. Z kolegą z Mszany żeśmy jeździli tam na rowerach, spotykaliśmy się z tymi którzy wtedy jeździli. Z “Beaty” była cała taka grupa amatorów. I kiedyś zorganizowano festyn i wyścig w Czernicy. I tak to się zaczęła moja przygoda z tym klubem. Od 1958 roku byłem zawodnikiem LZS Czernica.
Krótko potem sukcesy się zaczęły... W 1966 roku wygrał pan Wyścig Dookoła Polski...
A jeszcze wcześniej, w 1963 jechałem w Wyścigu Pokoju. W 1960 roku byłem 9 w klasyfikacji najlepszych kolarzy w Polsce. Zmieściłem się na centralne szkolenia. Były przygotowania do wyścigu Pokoju. W międzyczasie wzięli mnie do wojska, koło Żagania a stamtąd przerzucili do Legii Warszawa. To już było prawdziwe kolarstwo.
Pamiętam, że opowiadał mi pan kiedyś, że podczas Wyścigów Pokoju polscy zawodnicy walczyli z Rosjanami, podczas jazdy okładali się pompkami rowerowymi...
[Śmiech] Tak było. Były ostre walki z Rosjanami. Ale nie było z nimi łatwo. Jak ja wygrałem indywidualnie, to przegraliśmy drużynowo z Rosją. Jeden z naszych zawodników przekroczył podwójną ciągłą linię. Dostał 10 minut kary indywidualnie i cała drużyna też. Z Rosjanami nie było łatwo.
Można jeszcze pana spotkać na rowerze w Rybniku?
Jeżdżę mało. Boję się. Mam 77 lat. Lekarze mi powiedzieli “Niech pan uważa”