Oni uratowali z getta moją piękną żonę
Irena i Marian Kralowie uratowali żydowską dziewczynkę, później moją żonę, miłość mojego życia - mówi Józef Cieślak z Gliwic. - Wystąpiłem dla nich o medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Dostali go.
Rzadko się zdarza, żeby o uhonorowanie medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, wystąpił zięć bohaterów. Gliwicki inżynier Józef Cieślak poświęcił lata, żeby zebrać całą potrzebną dokumentację, dotrzeć do świadków, ujawnić odwagę swoich teściów, Ireny i Mariana Kralów. I zachować pamięć nie tylko o nich, ale też o biologicznych rodzicach swojej żony Łucji, urodzonej jako Ruth Heller.
- Bardzo ją kochałem. Była mądra i piękna. Trudno mi pomyśleć, że mogło jej nie być w moim życiu. Już nie żyje, jej przybrani rodzice również - mówi wdowiec. - W czasie wojny ocalała cudem, dzięki małżeństwu Kralów ze Lwowa, a za jej ratowanie mogli stracić życie oni i ich rodzina. Zabrali Lusię ze sobą do Bytomia, wychowali, wykształcili. Podziwiam ich, jestem im za nią wdzięczny. Byli prostymi, ale niezwykłymi ludźmi.
O, ten to na pewno pomoże
Irena i Marian Kralowie otrzymali w październiku tego roku pośmiertnie medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Odebrali go w Gliwicach w ich imieniu syn i zięć Kralów. Instytut Yad Vashem w Jerozolimie, który przyznaje medale, jest bardzo dokładny. Wymaga archiwów, materiałów źródłowych, relacji świadków. Po latach spełnienie tych wymogów wyglądało na niemożliwe.
- Zaczynaliśmy od niczego - przyznaje Józef. - Lusia dowiedziała się, że jest dzieckiem ocalałym z Holocaustu, kiedy była już dorosła, po śmierci swoich przybranych rodziców. Nie zostawili żadnych wskazówek. Uznali, że nie powinna znać prawdy o losie bliskich.
Józef poznał Lusię w dziekanacie Politechniki Śląskiej. Śliczna studentka z pierwszego roku była nieco zagubiona. Starała się o akademik, bo chociaż mieszkała w Bytomiu, to nie miała dobrego połączenia. Mogła spóźniać się na zajęcia. Zakochał się w niej od pierwszego spojrzenia.
Był już wtedy otrzaskany, starszy, znany z osiągnięć sportowych. Przystojny. Wybrano go do komisji, która przydzielała studentom wsparcie socjalne. Pani z dziekanatu machnęła ręką w jego kierunku - "O, ten to na pewno pani pomoże". Podszedł i jak zaczarowany wszystko załatwił; niemal sam napisał podania, podsunął je profesorowi. W ostatniej chwili dziewczyna dostała akademik, kartki do stołówki, stypendia; co tylko było można, o co nawet się nie starała. Odtąd już tak żył; żeby Lusi było łatwiej.
Jej rodzina przyjechała ze Lwowa do Bytomia, on pochodził z Józefowa koło Iłży. Dwa ścisłe, inżynierskie umysły rozumiały się w lot. Wkrótce stali się nierozłączni. Józef zawsze podziwiał bystrość Lusi; nauka przychodziła jej tak łatwo. Była bardzo zdolna i ambitna.
- Potem dowiedziałem się, że jej biologiczny kuzyn jest profesorem, wybitnym matematykiem w Ameryce - mówi Józef. - Ale wtedy ja miałem rodziców rolników, ona ojca piekarza, trójkę rodzeństwa. Skromnie, biednie.
Może dlatego Lusia przyjęła stypendium fundowane zakładów wodociągowych. Kiedy poszła tam do pracy, nudziła się. Na szczęście zakład gazownictwa zapłacił za nią resztę stypendium i tam biegła do pracy z przyjemnością. Skończyła studia podyplomowe z tej dziedziny, awansowała. Praca była jej pasją.
Lusia dostała coś wyjątkowego
Rodzice Lusi pękali z dumy. Byli nią zachwyceni nie mniej niż Józef. Ojciec uważał Lusię za ósmy cud świata; o jego miłości do córki opowie Józef podczas odbierania medalu. Matka traktowała ją jak małą damę. Była ich pierwszym dzieckiem, sporo starszym od trójki rodzeństwa. Troszkę się różniła; urodą, stopniami w szkole.
- Kiedyś koledzy, którzy mieszkali w sąsiedztwie Kralów, mówią do mnie: "a ty wiesz, że Lusia jest Żydówką?" - przypomina sobie Józef. - A ja na to: "i co z tego?". Kralowie nigdy o tym nie mówili, Lusia nic nie wiedziała. Ale ludzie skądś wiedzieli, coś przeciekło ze Lwowa. To się słyszało.
Józef i Lusia pobrali się, urodziła im się córka, dzisiaj lekarka. W latach 70. zmarł Marian Kral, kilka lat po nim Irena. Na pewnym spotkaniu rodzinnym dzielono rzeczy po rodzicach, Lusia nie mogła przyjść. Ktoś zawołał, że jeszcze ona nic nie dostała. Wtedy odezwała się stara ciotka.
- Powiedziała, że Lusia już dostała od rodziców coś wyjątkowego. Uratowali jej życie. Lusia jest żydowskim dzieckiem z getta. To dla wszystkich był wstrząs - opowiada Józef.
Pamięta, jak do jego żony przybiegła jej zapłakana siostra. Pytała, czy to prawda, że nie są prawdziwym rodzeństwem. Lusia czuła, że ciotka nie kłamie.
Ale starsza pani wiedziała jedynie tyle, że Lusia jest córką prawnika o nazwisku Heller. W 1941 roku we Lwowie Niemcy utworzyli getto, Kral prowadził wtedy własną piekarnię. Przyjął do pracy Hellera, bardzo mu współczuł. Młody człowiek miał żonę we lwowskim Obozie Janowskim, niemieckiej mordowni, i małą córeczkę o imieniu Ruth.
W 1943 roku, gdy Niemcy likwidowali getto i obóz, Heller nie miał nadziei, że przeżyje. Zapytał, czy Kralowie wezmą jego Ruth. Wiedział, o co prosi, że ryzykują życiem. Zgodzili się, chociaż wszyscy ich znali, nie mieli własnych dzieci. Wzięli może trzyletnią, milczącą dziewczynkę. Jej matka zginęła, ojca i całą jego rodzinę wywieziono do obozu śmierci w Bełżcu.
W tych strasznych dniach Kralowie ukryli jeszcze jedną, starszą dziewczynkę z getta, córkę ich sąsiadów, Wandzię. Doczekali końca wojny, a gdy było można, wyjechali z dziećmi ze Lwowa. Osiedlili się w Bytomiu. Kralowa, lecząc się u świetnego bytomskiego ginekologa, urodziła po latach dwie córki i syna.
Twarz matki na fotografii
Po wojnie organizacje żydowskie szukały ocalałych dzieci. Zabrali nastoletnią Wandę, która - jak później się okazało - trafiła na statek do Hajfy. Długo czekała, zanim wpuszczono ją na ląd, straciła całkiem kontakt z Kralami. Ale Ruth, już wtedy Lusia, z rozjaśnionymi warkoczami, została z polskimi rodzicami. Nie pamiętała niczego ze Lwowa, nikt o nią nie pytał. Dorosła Lusia chciała znać swoją przeszłość.
- Ale jak szukać śladów po jej rodzicach? Nie mieliśmy nic, ani jednej nitki - mówi Józef. W końcu jedna z instytucji żydowskich zamieściła ogłoszenie Ruth Heller w pięciu polskich gazetach w Izraelu. Odezwał się ktoś z Danii. Pewna kobieta twierdziła, że jest siostrą jej matki.
- Głos z przeszłości, światełko w mroku - uważa Józef. - Lusia do niej pojechała; to była naprawdę jej ciotka. Z pięciu sióstr przeżyła tylko ona. Ciotka zabrała ją do Izraela, bez wizy w paszporcie, bo takie podróże były w Polsce źle widziane. Tam Lusia odkryła dalszych krewnych.
Dowiedziała się, że jej matka Bronia pochodziła z zamożnego domu przedsiębiorcy. Poślubiła prawnika, ale wcześniej miała chłopaka, za którego nie pozwolono jej wyjść. Był za biedny. Ze złamanym sercem wyjechał przed wojną do Jerozolimy.
- I co za szczęście, że ja go odnalazłem! - wykrzykuje Józef. - Wtedy szukałem dokumentacji dla Yad Vashem i jeździłem po Izraelu. Ten miły pan zachował listy Broni do siebie, a także jej zdjęcie. Jedyne, które przetrwało.
Z fotografii pięknymi oczami Lusi patrzy młoda kobieta. Ciemnowłosa, o wyrazistych brwiach, owalnej twarzy, smukłej szyi; ma elegancką suknię z kwiatem. Jest bardzo ładna. Lusia była jej odbiciem.
Po ojcu nie ma żadnego zdjęcia. Ale Lusia odnalazła swoją wojenną siostrę, Wandę Kremer. Mogła jej opowiedzieć o dalszych losach przybranych rodziców, którzy w najgorszy czas im obu dali dom. O tym, że piekarz przechowuje dwie żydowskie dziewczynki, sąsiedzi wiedzieli. Poszło to za nimi aż do Bytomia. Nikt nie doniósł. Wanda mogła podzielić się z Lusią wspomnieniami ze Lwowa; ich wspólnego, rodzinnego miasta.
- Lusia zaczęła chorować. Gdy zmarła, ja wziąłem na siebie obowiązek uhonorowania Ireny i Mariana Kralów medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata - mówi Józef. - Wiedzieli, że trzeba wybrać dobro, gdy na świecie panuje zło. Napis na ich medalu głosi: "Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat."