Z Andrzejem Sadowskim, założycielem i prezydentem Centrum im. Adama Smitha, rozmawia Jacek Klein.
Sejm właśnie uchwalił nowe prawo wodne. Rząd zapewnia, że ustawa nie spowoduje podwyżek odczuwalnych w kieszeni Kowalskiego. Eksperci mówią co innego. Więcej zapłacą za wodę wielkie firmy i gospodarstwa rolnicze, a potem w efekcie konsumenci. Zdaniem ekspertów to przykład sięgania po pieniądze podatników w celu przerzucenia na nich kosztów projektów rządowych.
Rząd ma wybór. Dokonanie przeglądu aparatu państwowego i likwidację instytucji i agencji, które są wyłącznie konsumentami państwowych pieniędzy, nie generując żadnych przychodów, lub sięganie do kieszeni podatników. Rząd nie ma bowiem własnych pieniędzy, dlatego sięga na różne sposoby po te w dyspozycji obywateli.
Czyli podwyżki będą?
Proszę zwrócić uwagę na argumentację jaka stała za wycofaniem się z pomysłu wprowadzenia opłaty drogowej w cenie paliwa. Była nią obawa o wzrost kosztów transportu, produkcji i bezpośrednio kosztów życia milionów Polaków. Wodę, podobnie jak paliwo, używamy na co dzień. Używają jej firmy np. energetyczne i spożywcze w ogromnych ilościach. Większy koszt dla nich przełoży się na wyższe ceny dla konsumentów.
Czy zatem takie deklaracje, że ceny nie wzrosną - jak wcześniejszy komunikat PKN Orlen mówiący, że skutkiem wprowadzenia dodatkowej daniny do ceny paliwa nie muszą być podwyżki - mają sens, skoro sami pomysłodawcy podwyżek się boją?
Gdyby w Polsce obowiązywała zasada, że do każdej ustawy musi być dołączone wyliczenie jej skutków ekonomicznych dla przedsiębiorstw i obywateli, sprawa byłaby jasna.
Gdyby takie oświadczenia składano przed notariuszem dawałyby jakąś gwarancję. A tak mogą być wygłaszane bez konsekwencji.
Rząd chwali się, że zgodnie z obietnicami wyborczymi nie podnosi podatków. A według niektórych wyliczeń wprowadzone już opłaty - jak przejściowa w energetyce, podatek bankowy czy planowane jako podatek od wartości nieruchomości dla centrów handlowych - zwiększą płacone daniny o ponad 600 zł rocznie. Na głowę, wliczając noworodki.
Nie ma tutaj znaczenia czy według ustawy raka nazwiemy rybą, jak to było zapisane w czasach PRL, bo taka była potrzeba, czy nie. Każda obowiązkowa danina płacona przez firmy czy obywateli, obojętnie jak ją nazwiemy - opłatą czy składką zwiększającą obciążenia finansowe na rzecz państwa, jest podatkiem.
Czyli wbrew obietnicom mamy do czynienia ze wzrostem fiskalizmu.
Gdyby wzrost podatków korzystnie stymulował wzrost konkurencyjności i dobrobytu, sam podpisałbym się za podwyższaniem podatków. Niestety jest odwrotnie. Rząd w swojej strategii pisze, że jego celem jest doprowadzenie do zrównania się z państwami rozwiniętymi pod względem dobrobytu społecznego, do wzrostu kapitału w krajowych firmach. Podwyższanie podatków, czy nazwanie ich w inny sposób ogranicza nasze szanse na wzrost dobrobytu.
Ale taka opłata przejściowa w energetyce czy drogowa mają zapewnić środki na konkretny cel. Nowe drogi i elektrownie. To nie sprzyja gospodarce?
Przez wiele lat w Polsce opłata paliwowa uzasadniana była koniecznością budowy dróg. A wpływy z niej nie szły wyłącznie na ten cel. Jakie są gwarancje, że tak nie będzie teraz? Czy ktoś wówczas zwróci pieniądze podatnikom zapłacone w paliwie? Oczywiście nie.
Jak wspomniałem, rząd powinien przejrzeć struktury państwa. Są instytucje rządowe, gdzie 50 proc. pieniędzy pochłaniają wynagrodzenia pracowników. Służą zatem wyłącznie do konsumowania ogromnych funduszy.
Rząd chwali się szybkim tempem wzrostu PKB w tym roku. PKB odbił w górę ponieważ w 2016 r. rząd nie wydał kilkudziesięciu z zaplanowanych miliardów złotych. Dzięki temu firmy zwiększyły produktywność. Niższe wydatki rządowe ożywiły rozwój gospodarki.