Opowieści "dziadków z Wehrmachtu" [ZDJĘCIA]
Może wystawa o dziadkach z Wehrmachtu trafi kiedyś do Warszawy a na wernisażu w Sejmie obecność będzie obowiązkowa. Na razie o Ślązakach w armii niemieckiej opowiada Muzeum Śląska Opolskiego.
Piotr Zdera z Prószkowa trzyma zdjęcie ojca w mundurze Wehrmachtu. Paryż. Uśmiechnięty Karlus stoi przy schodach, może przed Montmartre. Fotografia w dużym formacie miała trafić do ramki, ale zamiast na ścianę, trafiła na dno skrzyni.
- Ojciec miał na imię Franciszek, czyli za niemieckich czasów Franz - opowiada pan Piotr. - Z wojny wrócił z przesłaniem swojego dowódcy: "Bądź żołnierzem z krwi i kości, ale nigdy nie bądź mordercą".
Tym właśnie żołnierzom, często anonimowym i zapomnianym, poświęcona jest wystawa "Dziadek z Wehrmachtu" przygotowana przez Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej, od wtorku otwarta dla zwiedzających w Muzeum Śląska Opolskiego. Wystawa multimedialna, prezentująca nie tylko militaria, dokumenty czy zdjęcia, ale i zarejestrowane wywiady. Co szczególnie ciekawe, pokazująca losy Ślązaków - przed powołaniem do wojska i po wojnie, gdy jako weterani wrócili do domów i rodzin w swojej nowej ojczyźnie. Takich świadectw, wraz ze stowarzyszeniem Genius Loci - Duch Miejsca z Rudy Śląskiej, udało się zgromadzić w sumie 48. Są też relacje z innych regionów Polski - Pomorza, Warmii i Mazur.
Tysiące Górnoślązaków w armii niemieckiej. Z jakich powodów?
- Interesowali nas ludzie, którzy po 1945 roku żyli w Polsce - mówi Rafał Bartek, dyrektor Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej. - Gdy zbierając materiały na wystawę, ogłaszaliśmy, że szukamy chętnych do opowiedzenia swojej historii, obawialiśmy się, że nie dotrzemy już do bohaterów. Tymczasem ich dzieci i wnuki dzwoniły do nas ze słowami: "Ojciec/dziadek jest w dobrej formie. Chętnie porozmawia". To było pierwsze pozytywne zaskoczenie. Drugie: zdecydowana większość wcale nie chciała pozostać anonimowa. Ta wystawa przełamała w nich opór, by o swoich doświadczeniach mówić publicznie.
W armii III Rzeszy służyły tysiące Górnoślązaków. Mundur z hitlerowskim orłem zakładali z różnych pobudek. Wielu - bo tak nakazywał im obowiązek wobec kraju, którego byli obywatelami. Część z nich jeszcze przed wojną zamieszkiwała w niemieckiej części Górnego Śląska. Byli i tacy, którzy z dumą ślubowali wierność Hitlerowi, tak jak miliony Niemców omamionych przez zbrodniczy, totalitarny system. Jest też trzecia grupa - tych wstępujących do Wehrmachtu z przymusu.
Tacy nie widzieli innego wyjścia w sytuacji, w której odmowa mogła drogo kosztować zarówno ich samych, jak i ich rodziny. Niektórzy niemiecki mundur przywdziewali tylko po to, by przy pierwszej okazji zamienić go na polski. Ale u nowych towarzyszy broni (o ile do nich dotarli - nie było to wcale proste), często budzili niechęć i podejrzenia ze względu na swą przeszłość i język. Słynna jest relacja Romualda Kobeckiego, żołnierza II Korpusu we Włoszech, który stwierdził, że na razie trzeba na Ślązaków przymknąć oczy, bo są potrzebni, ale po wojnie wszystko się rozpatrzy i osądzi.
Po Georgu został ostatni guzik. Resztę pamiątek zniszczono
Dla rodzin "dziadków z Wehrmachtu" wystarczająco dotkliwym osądem był powojenny strach, często uzasadniony ze względu na represje, jakie dotykały krewnych żołnierzy niemieckiej armii. O tym również jest wystawa w Opolu. Róży Zgorzelskiej z Biedrzychowic, autorce jednego z przedstawionych w muzeum świadectw, przechowuje do dziś jeden guzik z munduru, który ostał się po pierwszym mężu jej matki.
- Nazywał się Georg Schier - opowiada. - Był jedynakiem powołanym do służby w Kriegsmarine, czyli w marynarce wojennej. Pływał w załodze łodzi podwodnej. W październiku 1944 roku ożenił się z moją matką, a trzy miesiące później zatonął podczas konwojowania statku, który przewoził uchodźców z Pomorza do Niemiec.
Po wojnie matka Georga, w obawie przed szykanami, zniszczyła większość pamiątek po swoim synu. - Myślę, że pamięć walczyła w niej ze strachem - relacjonuje Róża Zgorzelska. - Portret ślubny mamy, jak tylko wojna się skończyła, został zdjęty ze ściany, wyjęty z ram i owinięty w jakieś papiery czy stare gazety i ukryty w czeluściach szafy. Znaleźliśmy go dopiero po śmierci matki Georga, która robiła wszystko, by nic nie świadczyło o tym, że z tego domu pochodzi żołnierz niemiecki. Ponieważ nie było jego grobu, zapalała mu czasem świeczkę w domu, zamknięta w pokoju i to była jej tajemnica. Na Wszystkich Świętych zapalała światło przed pomnikiem poległych w Naczęsławicach, gdzie mieszkała. My stawialiśmy znicze pod podobnym pomnikiem w Biedrzychowicach. I ten zwyczaj pamiętania o poległych jest do dziś przez mieszkańców kultywowany.
Dziadkowie z Wehrmachtu pojadą do Warszawy?
Na Śląsku przedstawianie skomplikowanych wojennych losów przodków wciąż może być traktowane jako forma odreagowania po latach milczenia, odtrącania i piętnowania. Niestety, ta historia wciąż widziana jest czarno-biało wśród wielu polityków, publicystów, ale i historyków spoza regionu. "Dziadków z Wehrmachtu" wykorzystywano już w kampanii wyborczej, ale, co gorsze, w mniemaniu sporej części Polaków, wciąż pokutuje ugruntowany pogląd o zdradzieckich Ślązakach, którzy w 1939 roku witali w Katowicach hitlerowców, zaś później kolaborowali z hitlerowskim reżimem.
- Wielu nieznajomość historii nie zwalnia ze swobody w interpretowaniu jej. Poza tym, niestety, w Polsce do historii wciąż wtrąca się polityka - mówi Rafał Bartek. - Dla nas zamysłem było pokazanie wspólnego mianownika - mamy przecież do czynienia z ludźmi, którzy przez 70 lat byli, a czasem są nadal, lojalnymi obywatelami tego państwa. Byłoby straszliwą niesprawiedliwością, gdyby ci ludzie nie mogli bez skrępowania opowiadać o swoich losach. To nas powinno wzbogacać.
"Dziadkowie z Wehrmachtu" na razie opowiadają w Opolu, być może później wystawa trafi do któregoś ze śląskich muzeów.
Następny przystanek? Może Warszawa
- Odbyły się już rozmowy ze stołecznym Domem Spotkań z Historią. Zainteresowanie wyraża też Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku - mówi Rafał Bartek. - Zobaczymy, czy te instytucje wykażą się otwartością.