Na Śląsku Wigilia to najbardziej magiczny wieczór w roku, a noc sylwestrowa - najbardziej dowcipna. O tym, jak to te nasze babcie za młodu 24 grudnia izbę wspak zmiatały, a dziadkowie w Nowy Rok chłopom figle płatali, opowiedział nam Tomasz Wrona, historyk i pasjonata-etnograf z Mysłowic.
Kto przynosił naszym babciom na Śląsku prezent gwiazdkowy – św. Mikołaj czy dzieciątko?
Tomasz Wrona: Oczywiście, że dzieciątko. Choć kult św. Mikołaja też był kultywowany, tyle że nie tego z reklamy Coca-Coli. Dziś dzieci wyobrażają sobie św. Mikołaja ubranego w czerwone galoty i krasnoludkową czapkę, z brodą i mówiącego grubym głosem. Tradycyjny św. Mikołaj na Śląsku zawsze był utożsamiany ze strojem biskupa – św. Mikołaj był w albie, w ornacie, miał mitrę (czapkę biskupa) i laskę przypominającą pastorał biskupa. Dawniej wcale jednak nie był tak pozytywnie kojarzony, jak dzisiaj. Niegrzecznym dzieciom sprawiał baty, zamiast prezentu przynosił węgiel, albo oskrobiny. Mało tego, niegrzeczne dzieci straszyło się św. Mikołajem. Mój ojciec wspominał, że tak bał się św. Mikołaja, iż raz przewiązał sznur przez furtkę swojego domu, aby do niego nie przyszedł. Za to młodzi chłopcy we wsi lubili 6 grudnia przebrać się i przyjść grupami do dziewczyn, aby im wrąbać. Za co one brały odwet w dniu św. Łucji, czyli 13 grudnia. Wtedy przebierały się w różne maszkary i czarownice, a potem szły oddać młodzieńcom pięknym za nadobne.
Kiedy i jak nasi przodkowie zaczynali przygotowywać się do Świąt Bożego Narodzenia?
TW: Adwent jest czasem bardzo ważnym dla Kościoła. Dawniej Ślązacy żyli mocniej związani z Kościołem i rok liturgiczny bardzo mocno oddziaływał na ich życie codzienne. Miał wpływ nawet na kolorystykę strojów ludowych. W okresie adwentu kobiety nosiły czarne stroje – czarną zilową albo plisiową jakla, czarną kieckę z grubego materiału, czarny albo granatowy fortuch i do tego kraciaste chusty. W okresie świąt Bożego Narodzenia zakładano już jasne, najczęściej żółte, często malowane fartuchy i bardzo eleganckie chusty tzw. szpigeltuchy, o wymiarach 3 na 1,5 m. Chusty były wzorzyste, najczęściej wełniane, a wzory z jedwabiu.
Mówiło się, że wieczór wigilijny jest najbardziej magiczny i towarzyszy mu wiele mniej lub bardziej znanych wierzeń...
TW: W średniowieczu pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia obchodzono jako pierwszy dzień roku kalendarzowego. Jeśli więc to pierwszy dzień roku, to dzień poprzedzający go musiał być dniem magicznym. I to wierzenie przetrwało w niektórych domach do dzisiaj. Co ciekawe chrześcijanie wstrzelili się ze swoimi świętami tak trochę przy okazji wierzeń innych kultur, niejako przyzwyczajeni, że 25 grudnia już od starożytności czci się jako początek odradzania się świata.
Wracając jednak do wigilijnych wierzeń to było ich dużo i ludzie na Śląsku starali się je wypełniać. Po pierwsze wierzono, że jaka jest Wigilia, taki będzie cały rok. Dlatego tego dnia starano się, aby wszystko przebiegało w spokoju, radości i dostatku. Dzieci z kolei starały się być grzeczniejsze niż zazwyczaj, pomagały rodzicom, aby czasem nie oberwać, bo potem cały rok będą szmary zbierać. Do ciekawszych wróżb należały te z zamążpójściem. Panny w Wigilię zamiatały izby wspak, czyli od drzwi do okien, a potem rozrzucały śmieci na dwór na cztery strony świata, potrząsały płotem i nasłuchiwały. Uważano, że narzeczony przyjdzie z tej strony, z której pierwszy pies zacznie szczekać.
Wigilijny stół to też miejsce magiczne...
TW: Pod świątecznym obrusem kładziemy sianko, zostawiamy łuski ryby, aby pieniądze się nas trzymały. Ale na Śląsku tradycją jest też stawianie krzyża i świec, aby podkreślić religijny charakter wieczerzy. Wieczerzę nasi przodkowie również rozpoczynali modlitwą, czasem czytali fragment pisma świętego. Ojciec, głowa rodziny, wykonywał znak krzyża i wypowiadał modlitwę. Najczęściej Ojcze Nasz i Zdrowaś Maryjo, czasem do tego jeszcze modlitwę przed posiłkiem. Kończono wieczerzę natomiast śpiewaniem kolęd.
A jak to było z dodatkowym nakryciem?
TW: Oczywiście, że był. Dziś jednak najczęściej dodatkowe nakrycie tłumaczymy tym, że jest to miejsce dla podróżnego lub niezapowiedzianego gościa, a jednocześnie na czas wieczerzy zamykamy drzwi na klucz. Gdyby nasi przodkowie faktycznie oczekiwali przybysza zostawialiby je uchylone. Ludzie w dawnych czasach bardziej wierzyli w świat duchowy niż dzisiaj i tak naprawdę nakrycie zostawiali dla swoich zmarłych krewnych, którzy mieli ich tego dnia odwiedzić, aby wiedzieli ze są nadal traktowani jak pełnoprawni członkowie rodziny.
Jak wyglądał stół wigilijny od strony kulinarnej?
TW: Każdy regon miał swój zestaw dań wigilijnych. U mnie w domu od pokoleń nie może zabraknąć siemieniotki, czyli zupy z nasion konopi, rozgotowanej z kaszą jaglaną. Dzisiaj już rzadko serwuje się ją nawet na Śląsku, bo jest pracochłonna i nie wszystkim smakuje, ale na stołach naszych babć i prababć nie mogło jej zabraknąć. Tak samo jak moczki i makówek, ziemniaków i kapusty z grzybami, kompotu z suszonych owoców, opłatka i orzechów włoskich. Karp był kiedyś za drogi i dawniej na Śląsku nie każdy mógł sobie na niego pozwolić. W chłopskich chatach na wigilię jadło się więc raczej śledzia. U mnie w domu jemy smażone filety ryb morskich i rybę w occie. Ważne, aby było na stole 12 potraw, bo 12 było apostołów, 12 miesięcy ma rok. Zachowaliśmy symbolikę „12-tki”, choć wywodzi się ona ze starożytnej Babilonii. Ze wszystkich potraw orzechy je się na końcu. I tutaj znowu związane jest z tym ludowe wierzenie, które mówi, że nadchodzący rok będzie taki, jaki pierwszy rozłupany orzech. Jak jest zdrowy i dobry, można optymistycznie wyglądać nadchodzącego roku. Jak zepsuty, to znaczy, że nie będzie się wieść, a czasem wierzono nawet, że wróży to chorobę lub śmierć w rodzinie. Niektóre rodziny rozłupywały cztery orzechy, po jednym na każdy kwartał, a niektóre nawet 12 – po jednym na każdy miesiąc.
Wigilię też kończono pasterką?
Jeszcze w okresie międzywojennym nie znano u nas pasterek. W Mysłowicach pierwszą pasterkę w całej okolicy odprawił w 1920 roku proboszcz parafii w Brzezince. Z Małopolski na Śląsk przyszedł też zwyczaj łamania się opłatkiem. Wcześniej nasi przodkowie łamali się chlebem. Ten zwyczaj jednak tak się u nas zadomowił, że dziś chyba już nikt nie wyobraża sobie wigilii bez opłatka. I bez pasterki też.
Mówił pan o kolędach, tymczasem w domach naszych pradziadków królowały ponoć pastorałki.
TW: To prawda. Dawniej, obok kolęd, bardzo żywy i chętnie kultywowany był zwyczaj śpiewania pastorałek, który niestety już zanika. A szkoda. Kiedyś znano ich mnóstwo. Miały charakter ludowy, niektóre były z przymrużeniem oka, wręcz czasem śmieszne.
Była Wigilia i pasterka, to zaczynamy świętowanie. Jak nasi pradziadkowie obchodziliśmy same święta?
Pierwszy dzień świat Bożego Narodzenia na Śląsku zawsze był zarezerwowany tylko dla rodziny. Dopiero w drugi szło się w odwiedziny. U nas odwiedzały się grupy kolędnicze, w Mysłowicach i całej wschodniej części Górnego Śląska nazywane Herodami. Herody tworzyli dorośli, którzy chodząc od domu do domu wystawiali przedstawienie luźno nawiązujące do wydarzeń na dworze króla Heroda. W takiej grupie przebierańców musieli znaleźć się koniecznie król Herod, marszałek, anioł i diabeł, Żyd i śmierć. Herody byli bardzo chętnie w domach przyjmowani, gdyż wierzono, że przynoszą ze sobą radość i szczęście. Na koniec byli częstowani słodkościami, kieliszkiem wódki bądź wina, dawano im także pieniądze. Odchodzili zawsze śpiewając pastorałki. Kolędowali tak od drugiego dnia świąt aż do święta Trzech Króli.
Sylwester i Nowy Rok też były obchodzone hucznie?
Z jednej strony sylwester w naszych okolicach był kiedyś znacznie spokojniejszy. Do lat 20. i 30. środowiska tradycyjne raczej unikały zabaw w tym dniu. Był to raczej dzień nostalgii i wspominania minionego roku. Sama noc jednak, zwłaszcza dla ludzi młodych, była już czasem dowcipów, płatania figli i tak zwanych głupich żartów. Niejednemu chłopu w noc sylwestrową „skradziono” furtkę lub wrota od stodoły i porzucono w polu, albo rozłożono wóz i złożono go z powrotem na dachu domu. Zamalowywano też szyby okien czarną farbą, aby nie było widać czy już dzień nadszedł. W Nowy Rok zatem chłopi najczęściej musieli wspinać się po drabinie albo szukać swoich furtek. A zdarzało się, że te ostatnie znajdywali dopiero po żniwach.