- Hasło sokratejskie „wiem, że nic nie wiem” nie jest pochwałą głupoty, ale służy tym, którzy je rozumieją jako otwarcie drogi do mądrości - mówi prof. Lech Witkowski, filozof i pedagog. - A tej mądrości właśnie nam ogromnie brak w życiu społecznym.
Minister Jarosław Gowin miał uzdrowić polską naukę, sprawić, że nasi naukowcy odniosą więcej sukcesów na świecie, a sama nauka będzie znacząco dofinansowana. Jak mu idzie?
Niestety, przykro mi, ale mam wrażenie, że pomyliły mu się własne ambicje i narcyzm zbawiciela - uwikłanego w troskę o samopoczucie polityczne władzy „reformującej” wszystko - z realną troską o kondycję nauki i środowisk akademickich. Minister Gowin nie rozumie prawdziwych słabości świata akademickiego. Swoje pomysły ogłoszone „konstytucją dla nauki” mógł nazwać nawet „ewangelią dla nauki”, a efekt ani o jotę nie byłby lepszy. Tak to jest, jak ktoś, kto będąc politykiem nie należy faktycznie do środowiska, które chce naprawiać, a sprzysięga się z tymi, którym zależy na biurokratycznej manipulacji i usztywnianiu parametrów oceny nauki w dążeniu na skróty.
Dążeniu do czego?
Do dyscyplinowania jako warunku osiągania efektów. Minister jest zdecydowany uparcie przepychać swoje wiz- je, a naukę i szkolnictwo można jeszcze bardziej popsuć, zniechęcić, pogrążyć w absurdalnych wyścigach, dalej niszcząc kulturę umysłową i poziom humanistyczny społeczeństwa. A ważne słabości nie zostaną tknięte.
A przykłady nowych mechanizmów niosących takie zagrożenia, to...
Proszę bardzo. Schematy segregacyjne, czyli przypisywanie badaczy do sztywnych przegródek dyscyplinarnych i takie rozliczanie dorobku. Patologia tzw. punktozy, czyli uporczywego przeliczania wszystkiego, co się da na punkty, z lekceważeniem realnej jakości prac. Degradowanie prac w języku polskim bez rozumienia kulturowej funkcji nauki. To tylko pierwsze z brzegu przykłady szkodnictwa ubieranego jak zwykle u ministra w powierzchowną elokwencję i uwznioślenie intencji. Pozorowanie konsultacji, jak w przypadku kategoryzacji czasopism, czego efekty oprotestowują wszystkie niemal środowiska akademickie, ma być zastąpione tym, że w kolejnej odsłonie nawet pozoru już nie będzie. Minister ogłosił właśnie rezygnację z prac 44 zespołów ekspertów poszczególnych dyscyplin. No bo po co mają potem wybrzydzać niezadowoleni? Ciągle się dziwię, że w żadnej szkole wyższej minister nie został jeszcze oprotestowany czy wygwizdany, choć rozumiem lęk, także rektorów, przed arbitralnym karaniem uczelni, obcinaniem środków instytutom i wydziałom. Części rektorów działania ministra przydają, niestety, poczucia siły poprzez egzekwowanie podległości wobec własnych środowisk, a nie wspólnoty wraz z nimi. Zamiast zasady akademickiej „primus inter pares” partnerskich wspólnot uczonych ma obowiązywać zasada gołej władzy: „pierwszy po Bogu”, ze stosownym odniesieniem czy to do rektora lokalnie, czy do ministra.
Reforma Gowina miała zmusić naukowców do konkurencyjności i poprawić międzynarodową pozycję polskiej nauki w rankingach - za te same, czyli małe pieniądze. Polska od lat wydaje na badania w okolicach 1 proc. PKB, podczas gdy Niemcy w 2017 r. wydawały ok. 3 proc. PKB. Jak w takiej sytuacji mówić o dobrej zmianie w świecie nauki?
No właśnie, rankingi jako argument i rygoryzm jako panaceum - typowa mentalność biurokratyczna. Efekt tego, co jeszcze Hegel nazywał „kamerdynerskim punktem widzenia” w historii myśli filozoficznej. Tymczasem z przyglądania się temu, jak się uprawia naukę na świecie, nie przybywa samej mądrości ani talentów. Dążenie do zmuszania, bez pozyskiwania do współpracy i wzmacniania motywacji twórczych to najgorsze, co można sobie wyobrazić w zarządzaniu nauką. Podnoszenie płac w sposób nieistotny motywacyjnie do nowej jakości wysiłku, utrudnianie tego wysiłku wymogami i presjami zniechęcającymi najlepszych, pozorowanie zmian, opóźnianie ich. Zresztą nawet, gdy podniesiono kwoty nagród ministerialnych, to tak obostrzono tryb ich przyznawania, że odechciewa się o nie ubiegać w upokarzających procedurach. Nauka ma złe miejsce w strukturze i systemie finansowania innowacyjności i rozwoju kulturowego. Jest ofiarą, podobnie jak edukacja czy zdrowie, strukturalnego niedofinansowania. Polska Akademia Nauk nie wyprodukuje noblistów przy takim finansowaniu.
Wielu obserwatorów podkreśla, że rządowi PiS chodzi o wymianę elit, aby umocnić sprzyjającą rządowi konserwatywną profesurę.
Proszę mi wybaczyć, ale nie widzę wybitnych intelektualnie czy akademicko postaci, które by bezkrytycznie sprzyjały temu parciu na „anty-elitaryzm”, z ustanawianiem swoich we władzy. Łatwo zauważyć natomiast tych, którzy się sprzedadzą, widząc w tym swój interes, nie mając dorobku czy pozycji naukowej. Nie pierwszy to raz, gdy władza sądzi, że spośród lojalnych wyłoni wartościową elitę alternatywną, potępiając elity w czambuł. „Katastrofa prestiżu” osób promowanych w środowiskach sędziowskich czy w instytucjach kultury w trybie ręcznego sterowania przez ministrów, to tylko drobiazg przy tym, co mogłoby się stać, gdyby władza dr. Gowina, kierując się kryteriami politycznymi, próbowała dalej dokonać czystki w kręgach akademickich. Nikt mądry nie poprze autorytarnej hucpy. Marcowi docenci nie mieli długo wiele do powiedzenia, gdy wartościowe, acz niepokorne elity zmuszono do emigracji albo zmarginalizowano w 1968 r., a usadzono w fotelach władzy akademickiej namiestników centralnego autorytaryzmu. Obecna władza to nie pierwsza ani ostatnia, która przypisuje sobie zadanie walki o „rząd dusz”. Wobec czego nie po drodze jej z niezależnymi instytucjami kultury, nauki i edukacji, gdzie kokietuje środowiska zachowawcze, tradycjonalizm pozbawiony nowoczesnej perspektywy w utrwalaniu konserwatyzmu, braku tolerancji dla różnorodności, lęków, a nawet paniki i frustracji wobec przejawów zachowań i środowisk wymykających się spod kontroli. Nie darmo w licznych krajach świat wolności akademickich manifestuje wobec wszelkiej władzy autorytarnej. Nie ma społeczeństwa obywatelskiego bez wolnego uniwersytetu, swobody badań i debaty. Nie chodzi więc o to, aby „profesury konserwatywnej”, jak się pani wyraziła, nie było. Chodzi o to, żeby była na poziomie debaty akademickiej, nie powielała i nie utrwalała patologii kręgów niewykształconych, ani nie nadskakiwała władzy, licząc na okruchy z pańskiego stołu. Paradoksalnie, w dobrym sensie, czuję się profesorem „starej daty”, widzącym groźbę w ustanawianiu sojuszu pseudoneoliberalnych rozwiązań i konserwatywnych pohukiwań. Ciągle stoi mi przed oczami postać profesora Sonnenbrucha z pierwszej obejrzanej w życiu uczniowskim sztuki Leona Kruczkowskiego „Niemcy”, której bohater uparł się przenieść w swojej postawie profesora cenne wartości wolnego świata w czasie pogardy narodowego socjalizmu. Dziś zaczynam się czuć właśnie tak jak profesor chroniący świat, który upada pod ciosami autorytarnej władzy. Czasem więc konserwatyzm oznacza opieranie się bezwzględnej władzy, która prze do chorobliwie widzianego postępu.
Czym to grozi?
Ustawa zwana przewrotnie „konstytucją dla nauki” daje pole do popisu dla najgorszych zarządców w nauce. Usunięcie minimów dotyczących samodzielnej kadry w standardach prowadzenia kierunków studiów wyższych już niektórym rektorom otworzyło drogę do zwalniania, uwaga: także najlepszej profesury, bo ta jest zbyt droga, a łatwo ją teraz zastępować adiunktami czy praktykami. To obniża poziom uczelni. Trzeba być światłym rektorem, żeby się oprzeć takiej pokusie oszczędności. Uczelnie niepubliczne, chcąc przetrwać, już stosują najgorsze sposoby funkcjonowania w okresie niżu demograficznego. Część z nich to przecież przedsięwzięcia rodzinno-biznesowe, co im ustawa ułatwia. Zresztą u zarania transformacji w Polsce, nie chcąc więcej łożyć na naukę i szkolnictwo wyższe, kolejne władze orzekały: zakładajcie sobie uczelnie prywatne, więcej zarobicie. Na efekty negatywne, mimo zachwytów nad skalą umasowienia studiów wyższych, nie trzeba było długo czekać. Wielu studentów ogląda się na dyplomy, coraz częściej stające się papierem bez mocy. Oszustwo i pozór stają się wygodne i bezkarne. Dopiero w dłuższej perspektywie odczujemy upadek jakości życia społecznego poprzez degradację dyplomu szkoły wyższej.
A może minister Gowin rozpoznał podziały wśród naukowców i wygrywa je?
Pan dr Gowin zyskał bezkrytycznych sprzymierzeńców głównie wśród części kadry zainteresowanej udziałem we władzy akademickiej, w duchu menedżerskim, korporacyjnych rygorów, a nie twórczej wspólnoty. Sam nie ma wielkiego doświadczenia akade -mickiego, więc jest trochę jak dziecko we mgle. Co więcej jednak, dał przyzwolenie na bezkarność w eliminowaniu najbardziej twórczej, bo niepokornej części profesury, pozwala demolować międzydyscyplinarną integrację środowisk. Ci, których nie stać na opracowanie monografii, wymagającej lat pracy, zacierali ręce, że to się nie liczy, a wystarczy załapać się do jakiegoś czasopisma, dzięki sile kolegów z zespołu. Sam musiałem kiedyś oprotestować, jako członek zespołu ekspertów Narodowego Centrum Nauki, zachowanie młodych naukowców lekceważących w swoich opiniach dorobek profesora, z którego podręczników się wcześniej uczyli.
W nowym programie PiS pojawiają się takie zdania: „Jedynymi kryteriami kształtującymi naukę mogą być kryteria merytoryczne oraz etyczne, w uzasadnionych przypadkach także kryterium racji stanu. W tym kierunku będzie zmierzała dalsza reforma polskiego systemu nauki”. Czego można się tu spodziewać?
Kryteria „merytoryczne” oparte na punktach i wymogach à la Gowin to równia pochyła i poważne zagrożenie dla jakości. Część młodej kadry już drży na myśl, jak się do tego dostosować, część rezygnuje z takiej kariery. Obserwuję też upadek poziomu kandydatów na studia doktoranckie. Ci na pewno nie będą się mobilizować do oporu. Chwyt „racji stanu” jako kryterium stosowane w nauce może kojarzyć się tylko najgorzej z minionych praktyk władzy, co to wie lepiej i tę rację wyznacza. Wówczas nawet zdolny naukowiec zaczyna się orientować, co mu się opłaca. Siedzi potulnie albo nadskakuje.
Widzi pan już pierwsze przejawy tej pułapki?
Ponieważ od dawna szkoda mi było czasu na sprawowanie władz akademickich, nie obchodzą mnie świadectwa poprawności wystawiane przez jakąś władzę. Mój dorobek niech mówi sam za siebie. Zresztą nadal piszę książki, choć podobno to się „punktowo” nie opłaca. Mogę sobie pozwolić na lekceważenie tych punktów, bo znam wartość powstających publikacji. Gorsze są jednak same sprzeczności w obrębie strategii promocyjnych i presji administracyjnych na typ tego dorobku. Np. z jednej strony „racja stanu” to interes narodowy, a z drugiej nie będą wspierane ani badania, ani publikacje służące celom polityki państwa. Ale też mają być zamieszczane w najwyżej punktowanych i renomowanych czasopismach światowych. Pułapka drastyczna kulturowo to uderzenie w same dyscypliny humanistyczne - wszystko jest segregowane w absurdalne szuflady wzajemnej obcości i rozłączności. Nie mam pojęcia czemu to służy, bo że niszczy interdyscyplinarność czy integralność kultury badawczej, to nie ulega wątpliwości.
A jaki wariant byłby najlepszy dla polskiej nauki?
Według mnie i wielu osób, z którymi rozmawiałem, potrzebnych jest kilka zmian. Skokowe zmodyfikowanie nakładów na naukę i edukację, w tym na szkolnictwo wyższe. Zaczynając od pensji, bez skazywania najlepszej kadry na wielkie pensa, czyli obciążenia dydaktyczne, jeśli mają intensywnie pracować naukowo, i wzrost kadry obsługującej administrowanie pionem dydaktyki, a nie przerzucanie tych ciężarów na barki profesury wykładającej. Niezbędna jest stopniowa ewolucja zatrudnienia kadry, także adiunktów, przenosząca część osób nierokujących naukowo do kształcenia w szkołach licealnych, po chorej reformie szkolnej. Należy zachować wspólnotowe mechanizmy budowania środowisk akademickich, pozbawić ministra i rektorów możliwości dyktatorskich. Skończyłbym też z praktyką kierowania uczelniami przez doktorów bez dorobku naukowego i doświadczenia międzynarodowego. Musiałyby być uruchomione realne i wolne od patologii „racji stanu” mechanizmy przyznawania grantów naukowych, aby sposoby motywowania dotyczyły najlepszych naukowców, a nie tych, którzy się wpiszą w oczekiwania władzy. I trzeba by odejść od szeregu wdrażanych właśnie pomysłów ministra, zwłaszcza karkołomnej i chorej - o czym wie każdy poważny naukowiec - praktyki sztywnego segregowania dyscyplin i sztywnego punktowego oceniania dorobku.
Mija właśnie 45 lat pana pracy akademickiej. Co dotąd było piętą achillesową polskiej nauki?
Nie jestem bezkrytyczny wobec środowisk akademickich. W znanych mi dyscyplinach z niektórych uczelni powinni odejść pracujący w nich w skali między 20-60 proc. Mogliby spokojnie, zwłaszcza po doktoracie, być znakomitymi nauczycielami w liceach, jak było przed wojną. Słabe środowiska utrzymują na czele słabeuszy. I chcą tak dalej funkcjonować. Gowin im nie przeszkodzi. Chce mieć punkty, to będzie miał punkty, ale nic z tego nie będzie wynikało, znana jest praktyka „rytualizacji pozoru”, opisywana przez Pierre’a Bourdieu. Można nie tylko w parlamencie udawać przestrzeganie procedur. Widziałem praktyki uzasadnianych formalnie awansów akademickich co najmniej dziwnych czy wątpliwych. Ale nie da się tego pokonać żadnym rygorem administracyjnym, a jedynie rozwojem kultury akademickiej przy otwartej kurtynie. Wówczas nie każdy będzie widział w sobie przyszłego ministra, rektora czy dziekana albo członka jakichś gremiów, jeśli tylko zbierze głos w trybie koleżeńskim.
Pan wykłada i czyta w czterech językach, poza polskim, więc nie musi być zakładnikiem żadnych lokalnych układów.
Właśnie półtorej godziny tłumaczyłem studentom I roku na Akademii Pomorskiej w Słupsku wykład znakomitego praktyka - pedagoga klinicznego z Włoch, zajmującego się dziećmi autystycznymi. Mam większy dorobek niż kilku ministrów i rektorów razem wziętych, więc niech się pani nie dziwi, że nie będę potulny w odpowiedziach na pani pytania. Zresztą nie jeżdżę z reguły na konferencje czy zjazdy, gdy ich organizatorzy troszczą się o lokalne układy, a nie jakość debaty, której i tak zwykle nie ma, bo wygłasza się powierzchowne referaciki do zaliczenia sobie punktów Gowina czy Kudryckiej. Zdziwi się pani, ale nowych patologii przybywa. Profesor musi wypełniać masę protokołów egzaminacyjnych, co kiedyś działało poprzez dziekanaty i asystentów. Pensum godzin dydaktycznych także staje się coraz bardziej drakońskie. Od ery minister Kudryckiej to ciągle narasta. Nie widać, aby minister Gowin był tego świadom.
Prof. Andrzej Szahaj powiedział kiedyś, że nauka jest po nic, czego nie rozumieją żadne rządy. Zgodziłby się pan z nim?
Niestety, nie podzielam tej dość częstej retoryki, czasem samobójczo rozwijanej przez innych kolegów, że humanistyka „niczemu nie służy”. Oczywiście, prof. Szahaj i wielu innych mają rację, gdy w tle jest niezgoda na redukowanie funkcji wiedzy, nauki do instrumentalnie pojmowanych celów i prymitywnej ekonomii doraźnego zysku. Jednak nikt nam nie każe myśleć tylko w kategoriach barbarzyństwa i autodegra -dacji. Zysk symboliczny z dostępu do kultury wysokiej i języka sztuki czy literatury, to „nic”? A zysk rozwojowy, niosący pogłębienie własnej wrażliwości i wyobraźni z czytania poezji, przemyśliwania i analizowania dzieł, i kontemplowania arcydzieł, wzbogacania języka dla wyrażania siebie, to też bez wartości? A odsłanianie złożoności świata, wielopiętrowości znaczeń, paradoksalności wyborów, dostarczenie środków do zadawania niewygodnych pytań egzystencjalnych, ale i dotyczących wyzwań współczesności, to też „nic”? Hasło sokratejskie „wiem, że nic nie wiem” nie jest pochwałą głupoty, ale służy tym, którzy je rozumieją jako otwarcie drogi do mądrości. A tej mądrości właśnie nam ogromnie brak w życiu społecznym.
Kiedy więc polska nauka miałaby szansę tak zaistnieć w świecie, by nie była wciąż rozgrywką w rękach polityków?
Musiałby stać się cud, że politycy kolejnej kadencji przegłosują trzyprocentowy udział nauki w budżecie państwa, zostawią na kolejne lata sprawy nauki i edukacji (tej podstawowej, średniej i wyższej) w rękach profesury, w jej wspólnotowych gremiach, skończą z udawaniem, że nie uprawiając nauki wiedzą, czym ma być i jak ma być zarządzana. Namaszczania żadnego pojedynczego męża opatrznościowego tu nie potrzeba. Musiałby się stać także cud, że ktoś odważy się odkręcić szereg pomysłów ministra Jarosława Gowina idących zresztą po równi pochyłej za przykładem minister Barbary Kudryckiej i jej ekipy, czy pani Zalewskiej, której cud pseudoreformy, niepopieranej przez nikogo poważnego, znającego się na edukacji i pedagogice - trzeba by znowu cudownie odkręcić. Jednym słowem trzeba cudów. Jako zbuntowany pesymista, już tylko na to mogę liczyć.