Oto nowe wejście smoka. Wawelskiego
Przywykliśmy, że elektronika z Azji zalewa Polskę. Tymczasem krakowianin Maciej Góralski, jako jedyny producent urządzeń z Polski, pokaże w piątek (18 października) na wielkich targach w Hongkongu swe innowacyjne cacka, obmyślone nad Wisłą, by podbić Azję.
Ludzie i ich pasje
Idziesz sobie spokojnie ulicą Starowiślną w Krakowie, a tu podchodzi jakiś Azjata i zagaduje w ten sposób: „Sillyehabnida, mein gwangjang-ui hoesaeg geowi sigdang-e eotteohge gana yo”, unosząc brwi i stawiając na końcu wypowiedzi wyraźny znak zapytania.
Zamiast stać z bezradnie rozłożonymi rękami i głowić się, co mu odpowiedzieć („I don’t understand” czy może „nicht verstehen”), ze spokojem godnym Jamesa Bonda klikasz przycisk w kieszonkowym urządzonku i wiesz, że sympatyczny turysta pyta o drogę do restauracji Szara Gęś przy Rynku Głównym. Po koreańsku. No to mu odpowiadasz: „Dowa deuligessseubnida. Geugos-eulo ttogbalo gadaga ju uchegug-ui sinhodeung-eulo gaseo gyesog jigjinhae yahabnida”. Też po koreańsku, ma się rozumieć. Ro-zu-mieć!
Możecie sobie, oczywiście, przystanąć w zgiełku dnia i pogadać o pogodzie. Albo o dzieciach. Albo o gościnności Polaków. Albo o sukcesach gospodarczych gigantów z Korei Południowej. Ty będziesz mówić po polsku, on będzie słyszał koreański. On będzie opowiadać po koreańsku, a ty będziesz słyszeć po polsku. Fajne?
Ba, może się do was przyłączyć, dajmy na to, rosły Norweg w towarzystwie sympatycznej Tajki lub sympatyczny Taj w towarzystwie rosłej Norweżki. Wszyscy będą gadać swoimi językami, ale ty ich będziesz słyszeć po polsku. Zaś odpowiadając po polsku, będziesz odpowiadać we wszystkich adekwatnych językach.
A jakby w tej multilateralnej konwersacji chciał uczestniczyć drepczący z Kazimierza Izraelczyk? Albo Ukrainiec? Turek? Niemiec? Litwin? Włoch? Grek? Duńczyk? Hiszpan? Holender? Japończyk? Indonezyjczyk? Chińczyk ze swym mandaryńskim? Srilańczyk ze swoim syngaleskim? Hindus w Hindi? Arab? Fin? Portugalczyk? Rumun? Słowak? Brat Czech? Brat Rus? Brat Jankes (po jankesku)? Brytyjczyk (z akcentem oksfordzkim)? Filipińczyk? Francuz? Voila!
Z przedstawicielami wielu innych nacji możesz się porozumieć na razie tylko pisemnie. Ale pewnie wkrótce i oni będą mogli dołączyć do rozmowy. I rozmowa ta będzie jeszcze płynniejsza niż dziś. Ze smaczkami, brzmieniami dobranymi nie tylko do kraju, ale i regionu, np. bytomianin powie „hasiok”, a londyński cockney usłyszy „dump” wymawiane po cwaniacku.
Wszystko to stanie się możliwe dzięki - wymyślonemu w Krakowie - Vasco Mini 2 i jego wielce wyczekiwanym następcom.
Ludzie, niech mi to ktoś przetłumaczy
Nad idealnym, prostym, intuicyjnym, szybkim i poręcznym tłumaczem elektronicznym pracują od lat największe firmy technologiczne świata. Bo, owszem, nauka języków jest fajna, ale nie wszystkim te języki chcą wchodzić do głowy; większości z nas nie wchodzą (albo wchodzi góra jeden i finito).
Angielski niby podbił świat, ale są rejony - i to nie gdzieś daleko, lecz u nas, w Unii - gdzie ze swoim „good morning” jesteś równie bezradny, jak Chińczyk ze swym „Zǎo ān”; wystarczy pojechać do Prowansji lub Costa de la Luz. Hiszpański? Niby rozumie go 650 mln ludzi, ale pozostałe 6 miliardów nie rozumie, a poza tym weź, prosty człowieku, odróżnij aragoński od walenckiego, albo meksykański od peruwiańskiego. Arabski? To samo. I jeszcze te litery, o kierunku pisania i czytania nie wspominając. Chiński? Boże miły!
Marzenie o gadżecie, który sprawi, że będziemy mogli mówić wszystkimi językami świata, a jednocześnie - rozumieć wszystkie języki, w dowolnym miejscu globu, jest tak stare, jak ludzkość.
Google? Niezły, ale…
Powie ktoś: „Zaraz, zaraz! Przecież sen ów ziszcza tłumacz Google!”. Niby tak. Jedna z najpotężniejszych firm technologicznych w dziejach globu stale udoskonala swoje produkty, w tym słynny translator. Drewniane, często przezabawne tłumaczenia, znane sprzed paru lat, powoli przestają być drewniane i przezabawne. Współpracujący z gigantyczną i codziennie rozbudowywaną bazą danych algorytm językowy coraz lepiej rozpoznaje zwroty, przenośnie, porównania. Lapsusy trafiają się rzadziej. „Czuję do ciebie pociąg” to już dawno nie jest „I feel a train to you”…
Ale aplikacja Google’a ma wiele ograniczeń sprawiających, że trudno ją stosować w tzw. typowych sytuacjach życiowych, zwłaszcza na mieście lub na wsi, a już szczególnie w odległych krajach.
Po pierwsze - wiele zależy od jakości naszego smartfona lub tabletu, wbudowanego w nim mikrofonu i głośnika oraz szybkości procesora.
Po drugie - wielofunkcyjność smartfona, będąca jego zaletą, w tym akurat wypadku obniża wygodę - choćby z braku dedykowanych tłumaczowi fizycznych przycisków.
Po trzecie - i chyba dziś najważniejsze - każdy znany w świecie translator potrzebuje połączenia z internetem, opiera się bowiem na algorytmach i bazach danych udostępnionych, a więc osiągalnych wyłącznie w sieci. Musimy mieć zatem dostęp - za pośrednictwem WiFi lub roamingu danych. I tu zaczynają się schody, bo szukanie WiFi na tunezyjskiej pustyni, bezdrożach Gruzji, ba, na francuskiej, hiszpańskiej czy niemieckiej prowincji, mija się z celem. A marny megabajt danych (bo co to jest dziś megabajt!) w roamingu poza Unią kosztuje więcej niż baniak wody i big mac z dodatkowym serem pośrodku Sahary.
Po czwarte - dostępne w świecie algorytmy tłumaczeń i bazy danych językowych są wyspecjalizowane, czyli - mówiąc najprościej - jeśli jakaś platforma obsługuje świetnie daną parę języków (np. angielski i chiński), to już niekoniecznie dobrze radzi sobie z inną parą (np. polskim i tajskim). Laik nie ma, oczywiście, zielonego pojęcia, co w konkretnej sytuacji wybrać. Potrzebuje kogoś lub czegoś, kto/co możliwie najtrafniej i w mgnieniu oka wybierze za niego.
Takie urządzenie, nie bójmy się tego powiedzieć - prawdopodobnie najlepsze na świecie i na pewno najlepiej sprzedające się w Europie (70 procent rynku!) - obmyślił i zaoferował ludzkości krakowianin Maciej Góralski, szef firmy Vasco Electronics.
Biznes z planktonu
Zanim chłopak z blokowiska na osiedlu Dywizjonu 303 w Nowej Hucie został wizjonerem, łyknął bakcyla biznesu. Napędzała go myśl, że aby być w życiu człowiekiem wolnym i niezależnym (a on zawsze chciał być wolny i niezależny), trzeba mieć własne pieniądze. A żeby mieć własne pieniądze, trzeba je zarobić samemu. W siermiężnym PRL-u było to myślenie mocno oryginalne.
Jako dziewięciolatek suszył plankton zebrany w jeziorze podczas wakacji i sprzedawał do sklepów zoologicznych. Potem bawił się w prowadzenie hodowli chomików na balkonie (co było już konkurencją dla dotychczasowych kontrahentów).
Wreszcie - jako nastolatek uruchomił sklepik szkolny; w niektóre miesiące zarabiał więcej niż dyrektor szkoły. Mógł sobie kupić rower, porządne ubrania. Wtedy też zaczął jeździć konno. Ta pasja odezwała się w nim po latach, ale o tym dalej.
Już jako dzieciak wiedział, że musi się dobrze nauczyć obcych języków. Obowiązkowo: angielskiego.
Przyznaje, że nie ma do tego smykałki. To raczej orka. Mozolne wkuwanie słówek i zwrotów. Słuchanie melodii wyrazów i próby ich powtórzenia. Setki razy. Podręczniki kupował na targach. Pomocne fiszki robił sam. I po jakimś czasie, jak mu się wydawało, opanował podstawy.
Studia? Oczywiście - biznesowe. Ale krakowska Akademia Ekonomiczna (dziś Uniwersytet) miała program archaiczny. Szczęśliwie pod Wawelem pojawiła się prywatna uczelnia oparta na programie dobrych szkół brytyjskich i entuzjazmie wykładowców, w tym praktyków. I wybrał ją.
W czytaniu brytyjskich książek i artykułów pomagał mu czytnik-tłumacz, kupiony pod koniec lat 90. za 800 zł (dzisiaj to by było jakieś 2,5 tys. zł): w erze przedsmarfonowej i właściwie przedinternetowej. Przypomnijmy: Google powstał dopiero w 1998, Facebook w 2004, YouTube w 2005, pierwszy iPhone w 2007.
Miniaturowy izraelski Quicktionary potrafił skanować wyrazy i od razu pokazywał ich tłumaczenie. Pozwalało to zaoszczędzić masę czasu w porównaniu z wyszukiwaniem słówek w opasłych papierowych słownikach, a zarazem wspomagało proces przyswajania słów i zwrotów.
W Unii 10 lat przed Polską
Na drugim roku studiów Maciek postanowił wyjechać do Anglii. Chciał się tam kształcić, a zarazem legalnie pracować - na długo przed wejściem Polski do Unii. W Polsce zdążył jeszcze dostać angaż do Coca-Coli. Następnego dnia zadzwonił telefon: - Pan szuka roboty na Wyspach? Zapraszamy.
Wylądował w stutysięcznym Chelmsford, w hrabstwie Essex, 40 km na północ od Londynu - w roli (zatrudnionego oficjalnie) opiekuna niepełno-sprawnego Brytyjczyka, męża Polki. Na dzień dobry zrozumiał, że jego angielski to porażka. Znał słówka, ale nie łapał melodii języka. Postanowił to zmienić… idąc na studia w solidnej angielskiej uczelni.
Wiedział, że w Chelmsford od połowy XIX wieku działa prestiżowa szkoła wyższa, mająca od 1992 r. status publicznego uniwersytetu: Anglia Politechnic University (później, w 2005 r., zmieniła nazwę na Anglia Ruskin University; na liście najlepszych szkół świata wyprzedza UJ i AGH). Czesne? 6 tys. funtów za semestr na stacjonarnych (dziennych). A on dostawał, poza wiktem i opierunkiem, 50 funtów tygodniowo.
Pani w dziekanacie na wydziale międzynarodowego marketingu przyznała wprawdzie, że studentów z Unii Europejskiej wybierających studia zaoczne obowiązują znacznie niższe stawki - 80 funtów za semestr - ale on przecież nie jest z Unii, tylko postkomunistycznej Polski. Okazało się, że jest luka w systemie: nie przewidziano, iż osoba spoza Wspólnoty, legalnie zatrudniona na Wyspach, może chcieć studiować zaocznie.
Nawiedzał dziekanat tyle razy z pytaniem „I co z tym zrobimy?”… aż go przyjęli. Na zasadach unijnych. Można rzec: młody Góralski wszedł do UE dekadę przed resztą Polski.
Vasco da Kraków
Po roku w poukładanym Chelmsford, wkuwając z żelazną konsekwencją po 40 słówek biznesowych dziennie, zrozumiał, że w Anglii wszystkie karty zostały dawno rozdane. Że niby jest równość - a istnieją klasy i bariery nie do pokonania. Że niby możesz być kim chcesz - a musisz być kim musisz. Że wszyscy fajnie się uśmiechają - ale do domu i ogrodu wpuszczają tylko równych sobie. A ściślej - takich, których za równych uważają. I tylko z takimi idą na drinka. Od stuleci - na stulecia?
No i strasznie tęsknił za ojczyzną. Zwłaszcza że Polska, po zapaści na początku lat 90. i wyjątkowo burzliwym starcie transformacji ustrojowej, zaczęła wyrastać na ziemię obiecaną. Kraj szans - i możliwości. Czyli jak ulał dla niego.
Studia magisterskie kontynuował już na krakowskim Uniwersytecie Ekonomicznym. Wprawdzie nadal próbowano go tam nauczyć, ile się w Polsce produkuje ziemniaków, a ile węgla, ale… Studia to studia. Doświadczenie (plus dawki wiedzy) przydatne w dalszym życiu.
Jakiś czas po studiach chciał wymienić wysłużone Quick-tionary na nowszy model. Okazało się, że nie ma w Polsce dystrybutora. Uznał to za szansę. Zaczął sprzedaż urządzenia przez Allegro i stronę internetową. Podobny sprzęt oferowało wówczas wiele firm na całym świecie. Kupowały go miliony użytkowników. Ale po wejściu Google’a rynek się załamał, producenci padali jak muchy, bo ich dotychczasowe biznesplany, w starciu z internetowym rekinem, nie miały racji bytu.
Maciej Góralski po raz kolejny potraktował to jako szansę na biznes. By wyrosnąć w czasach wojny. Stary świat, tworzony w czasach przedgooglowskich, obracał się w pył. A on rozpoczął budowę firmy ze świadomością, że Google istnieje i będzie coraz silniejszy. Taką firmę konstruuje się i urządza zupełnie inaczej. Musi być lekka, bardziej elastyczna i innowacyjna od giganta, szybka. A przede wszystkim musi stale odnajdywać nisze, w które potentatowi nie za bardzo chce i opłaca się zapuszczać.
Jako wieloletni użytkownik Quicktionary postanowił stworzyć tłumacza pozbawionego wad protoplasty, a zarazem skutecznie konkurującego z telefonami komórkowymi, a wreszcie - smartfonami. Czy to możliwe? Oczywiście!
Smartfony mają dobre aparaty fotograficzne i dlatego zaorały rynek aparatów kompaktowych. Ale nie zabiły lustrzanek - ten rynek rośnie, bo… lustrzanka to lustrzanka. Latarki? W smartfonie (o ile ma wbudowaną lampę błyskową) jest niezła. Ale na biwaku czy wieczornej górskiej wyprawie lepiej mieć zwykłą lampkę. Filmy? Można oglądać na ekranie smartfona. Ale docenić walory obrazu np. we „Władcy pierścieni” lub „Gwiezdnych wojnach” da się wyłącznie na większej powierzchni.
Tak samo jest z idealnym kieszonkowym tłumaczem. Zrodzony z marzeń i pasji Macieja Góralskiego, znany w większości krajów pod nazwą Vasco, w wielu odmianach (zależnych od potrzeb użytkownika) jest od ponad dekady projektowany w Polsce, przez polskich informatyków i inżynierów. Zatrudniona przez krakowianina Chinka zamawia w fabrykach w Shenzhen niezbędne części. Urządzenia składa zapewniająca najwyższą jakość montownia.
Niedawno specjaliści Vasco Electronics przystąpili do prac nad pierwszą własną płytą główną, czyli sercem i mózgiem każdego sprzętu. Równocześnie programiści krakowskiej firmy zaczynają tworzyć własną wersję googlowskiego Androida, umożliwiającą „znacznie głębsze programowanie”, co przełoży się na większą funkcjonalność i wygodę.
By zapewnić swym urządzeniom stały dostęp do internetu, bez którego żaden translator nie może działać, Polska firma współpracuje z 700 operatorami telekomunikacyjnymi na całym świecie. Dzięki temu krakowski sprzęt działa w 150 krajach bez limitu czasu i danych, bez dodatkowych kosztów. Działa szybko, bo Góralski rozstawił na czterech kontynentach własne, dedykowane wyłącznie do tłumaczeń, serwery Vasco Electronics.
Teraz Azja
Maciej Góralski od czasów handlu suszonym planktonem wie, że równie ważna, jak sam produkt, jest jego dystrybucja. Dlatego sam, zatrudniając obcokrajowców, stworzył sieć w całej Europie. Dzięki temu firma ze swoimi produktami - Vasco Translator oraz Vasco mini 2 - ma na dziś 70 proc. rynku na Starym Kontynencie. Do tego 20 procent w Stanach.
Polskiego produktu (w różnych odmianach) używają policjanci, ratownicy, żołnierze, strażnicy miejscy, pracownicy uczelni, szpitali i informacji turystycznych, muzealnicy oraz - oczywiście - podróżnicy, turyści i ludzie biznesu na całym globie. Specjalne urządzenie trafiło po wygranym przetargu do polskiej służby więziennictwa, bo za kratami nad Wisłą przebywa coraz więcej cudzoziemców.
Niejako „przy okazji” w krakowskim Vasco powstał program do zarządzania stadninami konnymi HORSEmanago. To efekt jeździeckich pasji szefa, który - widząc problem, stara się go rozwiązać przy pomocy wszelkich dostępnych narzędzi. Oraz tych jeszcze niedostępnych. Bo niedostępne narzędzie to świetny pomysł na biznes. Wymyślenie i zaoferowanie światu czegoś nowego.
Również przy okazji głównej działalności krakowskiej firmie udało się opracować urządzenie umożliwiające komunikację osób głucho-niewidomych, nie tylko bezpośrednią, ale i na odległość. Maciejowi Góralskiemu marzy się, by produkt taki trafił do każdego potrzebującego. Nie ukrywa, że chętnie wszedłby z kimś we współpracę, aby projekt jak najszybciej dokończyć.
Po co mu kolejne wyzwanie? Wyjaśnia pół żartem, pół serio, że w grze psychologicznej pt. „Jakim jesteś zwierzęciem” ludzie przy pierwszej odpowiedzi podają zwierzę, którym chcieliby być w oczach innych. Przy drugiej odpowiedzi (gdy każe im się wykluczyć pierwszą) wymieniają zwierzę, którym rzeczywiście są w oczach innych. Dopiero za trzecim razem człowiek wypowiada nazwę zwierzęcia, którym naprawdę jest. Dawno temu Góralski za trzecim razem odpowiedział: „psem ratownikiem”.
Może dlatego, 8 lat po skończeniu studiów biznesowych, zapisał się na studia medyczne. Kierunek: ratownictwo. Skończył je i podjął pracę ratownika, jako wolontariusz.
Wróci do niej niebawem. Teraz jest „chwilowo” zajęty podbijaniem Azji. Wie, że nie pojechał z drewnem do lasu. Ma produkt lepszy od wszystkich tamtejszych (w tym chińskich) konkurentów, z dumą pokaże go dzisiaj na targach Global Sources w hongkońskim Asia EXPO.
To ma być nowe wejście smoka. Wawelskiego.