Otylia Jędrzejczak: Uwielbiam moją Rudę Śląską i Katowice. I to, jak fantastycznie się zmieniają
Mistrzyni olimpijska, wspaniała pływaczka, rekordzistka świata i od ponad roku mama Marcelinki - Otylia Jędrzejczak jest przykładem tego, że koniec kariery sportowej to nie koniec świata. Rodowita Ślązaczka, obecnie warszawianka, często bywająca w Krakowie, wyznaje, że tęskni za śląską roladą i kluskami z modrą kapustą.
Jak przebiegają święta w rodzinie mistrzyni olimpijskiej?
Tak jak w większości polskich domów, czyli na spotkaniach rodzinnych, sporo przy stole, ale również sporo aktywnie, na spacerach. My mamy pewien problem, ponieważ mieszkamy w Warszawie, moi rodzice niedaleko Włocławka, a rodzice Pawła w Krakowie. Dlatego mamy święta w trasie. Rodziny w takiej sytuacji jak nasza nazywają je „świętami jeżdżonymi”. Ma to swój urok. W tym roku zaczynamy święta od moich rodziców.
Woli pani żywą czy sztuczną choinkę?
Uwielbiam żywą, ale w naszym domu choinka będzie sztuczna, choćby ze względu na Marcelinkę. Zapach żywego drzewka będzie u dziadków. Drzewko przystrojone w świąteczne ozdoby buduje atmosferę świąt, ale dla mnie najważniejsze zawsze było wspólne zasiadanie do stołu i rozmowy.
Sama przygotowuje pani świąteczne potrawy?
Uwielbiam gotować, ale Marcelinka jest na etapie „mama, mama” i skupienie się na gotowaniu potraw wigilijnych nie będzie łatwe. Mam komfort, że święta spędzam w domu rodziców, są potrawy przygotowywane w domu od mojego urodzenia i tych potraw ja się nie tykam, bo wersja mamy jest najlepsza na świecie. Pierogi z kapustą i grzybami i zupę grzybową moja mama robi tylko raz w roku. Mogę je jeść i jeść. Uczę się je przygotowywać, by w przyszłości moja córka, tak samo jak ja, czekała na te potrawy. Jestem wdzięczna, że rodzice zdejmują ze mnie obowiązek organizacji świąt, ale oczywiście staram się pomagać, jak tylko potrafię.
W naszym domu choinka będzie sztuczna, choćby ze względu na Marcelinkę. Zapach żywego drzewka będzie u dziadków
Czym dla pani jest macierzyństwo? Jak zmieniło się pani życie po przyjściu na świat córeczki?
Zmieniło się całkowicie, bo pojawienie się dziecka na świecie musi przewrócić życie do góry nogami. Ale radość z tego powodu jest przecież tak duża, że wszystkie niedogodności z tym związane, choćby zarwane noce, schodzą na dalszy plan. Zawsze byłam odpowiedzialna, ale teraz ta odpowiedzialność wzrosła, bo odpowiadam za małe bezbronne dziecko. Oczywiście, mam mniej czasu na życie towarzyskie, z niektórych propozycji zawodowych także rezygnujesz, ale dostajesz coś, czego kupić się nie da i co jest najpiękniejsze w życiu. Miłość dziecka.
Urodziła się pani w Rudzie Śląskiej i nigdy nie wypierała się swoich korzeni. Co zaczerpnęła pani od Ślązaków?
Nigdy się tego nie wypierałam, przecież wychowałam się na Śląsku, gdzie mieszkałam do momentu, gdy pojechałam do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Krakowie. Lubię Śląsk, uwielbiam wracać na Śląsk, zresztą bardzo dużo projektów mojej fundacji organizujemy właśnie na Śląsku. Mój tata był górnikiem, więc mam wrażenie, że Śląsk i jego problemy, ale również jego niepodważalne zalety, znam bardzo dobrze, a orkiestry górnicze przechodzące przez osiedla i grające w Barbórkę pamiętam do dzisiaj. Zgadza się, tradycja jest dla Ślązaków rzeczą świętą i myślę, że moje myślenie jest im bardzo bliskie. Wszyscy podkreślają, że mam charakter typowej Ślązaczki, jestem uparta i zawsze konsekwentnie dążę do celu. Jeżeli chodzi o święta, to nie mogę doczekać się na makówki.
Potrafi pani godać?
Jasne, że potrafię godać. Oczywiście, nie używam gwary na co dzień, ale gdy tylko z kimś ze Śląska się spotykamy, to godomy. W mojej fundacji mam kilka osób ze Śląska. Znajomi wtedy są w szoku.
Jak to jest, gdy po latach wytężonej pracy sportowca, z medalistki olimpijskiej, rekordzistki, staje się pani nagle „cywilem”? Jak zmieniło się pani życie, gdy zakończyła pani sportową karierę?
Zmienia się tryb życia, natomiast nie całe życie. By realizować swoje cele i założenia, korzystam z doświadczenia wyciągniętego właśnie z lat treningów. Między innymi z umiejętności wyznaczania sobie celu, podnoszenia się po porażce lub potknięciach. Ważna jest determinacja w dążeniu do celu. Wszystkie te cechy dziś towarzyszą mi w życiu. Oczywiście miałam wtedy pierwsze „zachłyśnięcie się” wolnym czasem, którego nie miałam w tzw. reżimie treningowym, np. nie musiałam wstawać o 5 rano. Choć dziś, przy małym dziecku, pora ta powraca. Zdałam sobie też sprawę z tego, że jednak wczesne wstawanie mam już w genach, do tego pozwala mi ono wykorzystać dzień w stu procentach (śmiech). Dlatego szybko zajęłam się innymi sprawami, prowadzę ze wspaniałymi ludźmi moją fundację, mamy bardzo wiele projektów, prowadzę wykłady motywacyjne dla firm, wykładam na uczelni, więc naprawdę się nie nudzę.
Czytałam sporo wywiadów ze sportowcami. Podkreślali, że koniec kariery sportowej to zwykle dla nich jakby koniec pewnego etapu, który ma spory wpływ na ich dalsze życie. Dla niektórych to też koniec świata. Sądzę, że to także zależy od dyscyplin, jakie uprawiają, oraz możliwości, jakie dają w późniejszym życiu. Jak to wygląda w przypadku pływania? Jakie są perspektywy?
Myślę, że wielu sportowców nie jest przygotowanych na zmianę życia. Umówmy się, gdy jesteś zawodowym sportowcem, to najczęściej zajmujesz się tylko treningami. Twoim zadaniem jest przyjść punktualnie na zajęcia, nie spóźnić się na zgrupowanie, czasem dojechać punktualnie na lotnisko czy miejsce zbiórki przed wyjazdem na zawody. Nie zajmujesz się codziennym życiem, żywisz się w stołówkach na zgrupowaniach czy w hotelowych restauracjach w czasie startu. Codzienne obowiązki spadają na najbliższych. Choćby sprawy finansowe, płacenie rachunków i tym podobne. Kończąc karierę, zaczynasz niejako nowe życie. Na pewno niektórym brakuje adrenaliny, niektórym brakuje sławy, zainteresowania kibiców. Ja dość płynnie, również dzięki moim najbliższym, przeszłam do „cywilnego” życia, ale także potrzebowałam czasu, by się w nim odnaleźć na sto procent. Może inaczej - by dobrze się poczuć. Przeprowadzając badania w Soczi, gdzie studiowałam międzynarodowe zarządzanie sportem, na temat życia po życiu sportowca wiem, że ta droga nie jest łatwa dla wielu, dlatego cieszę się, że ten temat przestaje być tematem tabu. Wspólnie z moimi pracownikami fundacji napisałam program dwutorowej kariery. Może kiedyś uda się go wdrożyć. Natomiast dziś jestem ambasadorką projektu firmy Adecco, który ma pomóc odnaleźć się na rynku pracy kończącym karierę sportową olimpijczykom. W pierwszej edycji programu bierze udział trzydziestu sportowców. To już dobry początek.
Pomaga pani w tym odnalezieniu się w nowym posportowym życiu innym sportowcom. Jak?
Mam wielu przyjaciół z czasów kariery sportowej, wielu bliższych i dalszych znajomych. Często rozmawiamy, bo przecież spędziliśmy w swoim towarzystwie kawał życia. Lubię ludzi, lubię rozmawiać z ludźmi, wielu z nich wie, że gdy ma problem, może do mnie zadzwonić. A jednocześnie staram się pokazywać sportowcom, że koniec kariery nie oznacza końca życia. Założyłam rodzinę, mam wspaniałą córkę, jestem otoczona miłością i mam ciekawą pracę, zajmując się fundacją i pracując na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Myślę, że jestem przykładem, że można dobrze poukładać sobie życie po karierze.
Stworzyła pani Fundację Otylii Jędrzejczak, która zajmuje się między innymi wspieraniem młodych sportowców, tworzy projekty dla dzieci, młodzieży. Pokazuje pani, jak powinny wyglądać lekcje WF-u, organizuje pływackie meetingi. Przychodzi na nie mnóstwo młodych ludzi, uczniowie i nauczyciele, dla których jest pani autorytetem. Są zachwyceni, gdy proponuje im pani odskocznię od czasami nudnych lekcji WF-u. Czy to przypadkiem nie oznacza, że należałoby jednak trochę zmienić obecne podejście do tych lekcji? Pytam eksperta, bo przecież wykłada pani na AWF, robi doktorat. Umie przekazywać wiedzę i pewnie wie więcej o sporcie niż wielu innych ludzi, w tym tych, którzy piszą programy szkolne.
Na pewno problemem jest to, że sporo dzieci opuszcza lekcje wychowania fizycznego. I na pewno myślenie dorosłych już się zmienia na korzyść, bo kiedyś chyba było jeszcze gorzej, ale nadal lekcja WF-u jest często traktowana jako ta „mniej ważna”. A tak przecież nie jest, to na tych lekcjach często kształtuje się charakter, pomijając już kwestie zdrowia, bo to jest oczywiste. Bardzo wiele zależy od nauczyciela WF-u. Ja akurat miałam szczęście, że trafiałam na wspaniałych nauczycieli, ale wiadomo, że różnie z tym bywa. Realizując program „Mistrzynie w szkołach”, który skierowany jest do dziewcząt w wieku gimnazjalnym i licealnym, a to one najczęściej opuszczają WF, pokazujemy, że taka lekcja może być fajna, wesoła, ciekawa. Chciałabym, żeby takie zajęcia odbywały się częściej w szkołach, bo myślę, że w ten sposób możemy przekonać dziewczyny, że warto chodzić na WF.
Nie brakuje pani basenu? Pływania?
Przez pierwsze miesiące po zakończeniu kariery w ogóle nie wchodziłam do wody. Później, z czasem, zaczęłam do wody wracać. Tak ułożyło się moje życie, że nie mam czasu na to, żeby tęsknić za pływaniem, ale lubię czasem wskoczyć do basenu.
Wszyscy podkreślają, że mam charakter typowej Ślązaczki, jestem uparta i zawsze konsekwentnie dążę do celu
Jakie hobby ma obecnie Otylia Jędrzejczak?
Na hobby trzeba mieć czas, mnie go brakuje (śmiech). Właściwie każdą wolną chwilę spędzam z rodziną, uwielbiam bawić się z Marcelinką, cieszę się, gdy mogę wieczorem posiedzieć z Pawłem i obejrzeć dobry film. Staram się żyć aktywnie, nie siedzę godzinami w domu i tak chyba trzeba.
Sportowcy muszą sobie radzić także z trudnymi momentami w życiu, przecież nie zawsze się wygrywa. Jak radzi pani sobie ze złymi emocjami, z traumatycznymi przeżyciami, co pozwala pani odnaleźć spokój.
W trakcie kariery sportowej współpracowałam z cudowną panią psycholog, Beatą Mieńkowską. Do dziś jesteśmy w kontakcie, zresztą pani Beata pracuje z nami przy projektach, robi wykłady dla rodziców i trenerów w trakcie Otylia Swim Tour. Pani Beata bardzo mi w życiu pomogła, zarówno w sprawach związanych z karierą sportową, jak i z trudnymi momentami w życiu osobistym. Dziś żyję na pewno spokojniej, tych złych emocji jest we mnie mniej. Doskonałym uspokajaczem jest Marcelinka, przecież przy dziecku nie można się złościć. Pewnie, czasem mam zły humor, czasem potrafię wybuchnąć, gdy coś się nie układa, ale szybko wszystko wraca do normy. Moje motto to: „Porażka to przystanek do sukcesu”, dlatego wszystkie przeszkody w życiu traktuję jako doświadczenie i idę dalej.
Z czym kojarzy się pani rodzinny Śląsk?
Z roladą, kluskami śląskimi i modrą kapustą (śmiech). Moja mama gotuje wspaniale śląskie potrawy. Kojarzy mi się też z bardzo pracowitymi i przyjaznymi ludźmi, ale przede wszystkim z dzieciństwem, zabawami na trzepaku (śmiech). Na Śląsku spędziłam kawał mojego życia i zawsze, gdy sobie przypominam ten czas, serce bije mocniej. Uwielbiam moją Rudę Śląską i Katowice i to, jak cudownie się zmieniają.