To był najbardziej dramatyczny dzień stanu wojennego wGorzowie oraz w powojennej historii miasta. 16 grudnia 1981 nad ranem, gdy spora część mieszkańców jeszcze spała, a inni już powoli szykowali się do kolejnego dnia pracy, milicja, bezpieka i wojsko brutalnie stłumiły strajk w Zakładach Mechanicznych. Tuż po pacyfikacji zatrzymano 76 protestujących. Za strajki w Gorzowie sądzono kilkanaście osób. Niektórzy zostali skazani na kilka lat więzienia.
Zakłady, zwane też Ursusem, znajdowały się na Zawarciu, w pasie między ulicami: Przemysłowa i Grobla. Dziś wielu ich budynków już nie ma. Tam gdzie kiedyś znajdowała się odlewnia dziś jest parking galerii Nova Park. Tam gdzie kiedyś były magazyny, dziś znajduje się popularny rynek Jerzego. A z budynków, które były tu 40 lat temu, ostała się w zasadzie jedynie sporadycznie użytkowana dziś ogromna hala. Jest także obiekt, w którym była portiernia oraz zbudowany z czerwonej cegły budynek, w którym była dyrekcja zakładów.
Wielu chciało strajkować
Gorzowski Ursus nie był najliczniejszym zakładem w mieście. W Gorzowie oraz swojej filii w Sulęcinie w 1981 zatrudniał około 2 tys. ludzi. 40 lat temu spora część z nich postanowiła zaprotestować przeciwko wprowadzonemu 13 grudnia stanowi wojennemu.
W Stilonie strajk rozpoczął się już 14 grudnia, podobnie było w Silwanie czy kolejnym gorzowskim zakładzie - Stolbudzie. W Ursusie w poniedziałek po wprowadzeniu stanu wojennego szykowano się już jednak do strajku. Spora grupa pracowników chciała bowiem protestować.
Strajk przygotowała grupa działaczy Solidarności, wśród której byli Ryszard Sawicki, Adam Popiel i Tadeusz Kołodziejski, wiceprzewodniczący zawieszonego przez władze Zarządu Regionalnego.
15 grudnia rano Kołodziejski pod plandeką samochodu przewożącego szlakę dostał się do Zakładów Mechanicznych. Przemówił do pracowników najpierw wydziału remontowego, później wydziału mechaniczno-montażowego. We wczesnych godzinach popołudniowych strajk w zakładach był już faktem. Z opowieści uczestników wynikało, że strajkowało co najmniej 400 osób. Niektórzy twierdzili, że strajkujących mogło być nawet 1000.
Czego domagali się strajkujący?
W postulatach strajkowych było zwolnienie aresztowanych członków i ekspertów Solidarności, odwołanie stanu wojennego na terytorium kraju oraz zapewnienie bezpieczeństwa osobom biorącym udział w strajku, ich rodzinom oraz osobom wspomagającym i ich rodzinom. W Ursusie, podobnie jak w innych zakładach w Gorzowie, domagano się też ukarania winnych splądrowania siedziby Zarządu Regionalnego w Gorzowie oraz uwolnienia internowanych (w Gorzowie tylko w pierwszej dobie stanu wojennego internowanych zostało 57 działaczy Solidarności).
Kto konkretnie podjął decyzję o likwidacji strajku? Precyzyjnie tego ustalić nie sposób. Wiadomo jednak, że 15 grudnia po południu w komendzie milicji przy ul. Obotryckiej spotkały się najważniejsze osoby w ówczesnym województwie gorzowskim, m.in. wojewoda Stanisław Nowak i płk Lech Kosiorowski, komendant wojewódzki milicji obywatelskiej. Tego samego dnia wieczorem akceptację do użycia siły wyraził pełnomocnik Komitetu Obrony Kraju (i Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego) płk Edmund Kubiakowi, a dowództwo Śląskiego Okręgu Wojskowego dało zgodę na użycie wojska wobec strajkujących.
Zakład było łatwo otoczyć
Dlaczego władze zdecydowały się na interwencję w Ursusie, a nie w Stilonie, w którym strajkowano już od 14 grudnia? Bo siłowa likwidacja strajku w Stilonie była bardziej niebezpieczna. Strajkujący w tym największym wtedy gorzowskim zakładzie grozili wysadzeniem wodorowni. Poza tym w przypadku interwencji pracownicy Elektrociepłowni grozili odłączeniem prądu w Stilonie, co spowodowało ogromne straty materialne. Operacja w Zakładach Mechanicznych była o wiele łatwiejsza do wykonania. Zakład w łatwy sposób można było otoczyć i wyprowadzić z niego ludzi.
Tak też się stało. Przy bramie od strony ul. Przemysłowej zgromadziły się Nieetatowe Oddziały Milicji Obywatelskiej, czyli NOMO. Na wysokości odlewni przy tej samej ulicy rozmieszczeni byli żołnierze z jednostki przy ul. Chopina, a od strony ul. Grobla - żołnierze z jednostki wojskowej ze Skwierzyny. Łącznie w akcji likwidacji strajku brało udział około 350 milicjantów (były też oddziały ZOMO i batalion ROMO) oraz nieznana liczba sił wojskowych. Szacuje się, że łącznie było to 700 osób.
Czołg wyważył bramę
Do akcji użyto czołgu z jednostki przy ul. Myśliborskiej (co ciekawe, był on... zepsuty i przed akcją trzeba go było pośpiesznie naprawić). Wyważył on bramę od strony ul. Jerzego, a później bramę do stojącej do dziś hali, w której zgromadzili się strajkujący. Użyto też transportera opancerzonego Skot, którego zadaniem było oświetlenie terenu i wnętrza hali.
Nie ma żadnego dokumentu, który zawierałby plan likwidacji strajku. Dziesięć lat po pacyfikacji uczestniczący w nich milicjanci mówili, że plan likwidacji polegał na wejściu do zakładu z kilku stron i wyperswadowanie strajkującym, by opuścili halę.
Milicjanci mieli mieć ze sobą broń... pochodzącą z czasów II wojny światowej (i bez amunicji). Wojskowi mieli ostrą amunicję, ale też kategoryczny zakaz jej używania.
„Funkcjonariusze ZOMO, na których spoczywała główna część operacji, byli wyposażeni w pałki, tarcze, kaski z przyłbicami i maski przeciwgazowe oraz ręczne wyrzutnie gazów łzawiących” - pisał Dariusz A. Rymar w wydanej w 2012 r. książce „Odblokować zakład!”, w której szczegółowo opisał pacyfikację Ursusa.
Pacyfikacja nad ranem
Milicjanci i wojskowi otoczyli zakład około 3.00 - 4.00 nad ranem 16 grudnia. Gdy czołg staranował bramę do hali, szturmujący na przeciwległej jej ścianie ujrzeli ołtarz i ludzi, którzy śpiewali pieśni. Następnie rozpoczęły się negocjacje, mające doprowadzić do tego, że strajk zakończy się bez użycia siły. Gdy jednak około sto osób wyszło z hali, część z nich wróciło do niej, skarżąc się, że zostali pobici przez milicjantów. Niektórzy strajkujący proponowali też, że opuszczą zakład po wcześniejszym udaniu się do szatni przebraniu. Kierownictwo akcji nie chciało się jednak na to zgodzić. Sytuacja zrobiła się patowa.
Tymczasem czas naglił, bo była już pora, gdy mieszkańcy chcieli przedostać się przez jedyny w tamtym czasie most na Warcie (w czasie akcji był on blokowany przez milicjantów). Gdy część strajkujących nie chciała opuścić hali, zapadła decyzja o użyciu gazu łzawiącego.
„Strajkujący po użyciu gazu wpadli w panikę i zaczęli wybiegać z hali. Większość czyniła to główną bramą (wcześniej wyważoną przez czołg), w której stali zomowcy, a następnie wewnątrz ustawionego przez funkcjonariuszy ZOMO i NOMO szpaleru przebiegali w kierunku pobliskiej portierni. W trakcie większość z nich została pobita pałkami przez milicjantów” - opisał tę część pacyfikacji Dariusz A. Rymar w swojej książce, na potrzeby której odbył wiele rozmów z uczestnikami strajku i przeanalizował dokumenty z prokuratorskich śledztw w sprawie strajku.
Pacyfikujący krzyczeli” „Raus!”
W trakcie usuwania strajkujących z hali używano także psów. „Kołodziejski zapamiętał, iż funkcjonariusze z psami krzyczeli na strajkujących po niemiecku „raus”, „halt”, tak jak to pokazywano na filmach z czasów II wojny światowej. (...) Niemieckie okrzyki stały się zarzewiem późniejszej plotki, która głosiła, że w likwidacji strajku wykorzystano funkcjonariuszy wschodnioniemieckich sił milicyjnych” - pisał w „Odblokować zakład!” D. Rymar.
„Wieści o pobiciu szybko rozeszły się po Gorzowie, czasem w formie wyolbrzymionych plotek. Np. jeszcze w grudniu 1981 roku w odległych o 55 km Pyrzycach mówiono, że w czasie tłumienia strajku w Ursusie milicja ta biła, że kobiety w ciąży rodziły na ulicy. Pomijając tego typu absurdalne opowieści, chyba mało kto w Gorzowie nie wiedział o pobiciach w trakcie „odblokowania” Zakładów Mechanicznych. Liczba pobitych w czasie likwidacji strajku nie jest znana. Stworzona przeze mnie (na podstawie zeznań z 1991) liczba pobitych zawiera 33 nazwiska. Jest ona daleka od kompletności. Nazwiska te ustaliła prokuratura w roku 1991, przesłuchując zaledwie 43 uczestników strajku i pracowników zakładu. Pobitych musiało być znacznie więcej” - pisał dalej Rymar.
Bili nawet za zakładem
Zatrzymanych za udział w strajku było ponad dwa razy więcej niż pobitych. W dniu pacyfikacji było to 76 osób, a przez następne dwa dni, do 18 grudnia, zatrzymano kolejne pięć osób. Łącznie zatem 81.
Gdy protestujący przeszli „ścieżkę zdrowia” z hali do portierni (przebycie 60 metrów zajmowało od kilkudziesięciu minut do nawet dwóch godzin!), to w niej odbywało się rozpoznawanie strajkujących i kwalifikowanie ich do zatrzymania. Strajkującym odbierano przepustki, a oficerowie Służby Bezpieczeństwa i działacze partyjni, którzy pracowali w Ursusie, rozpoznawali aktywnych działaczy związkowych. Protestujących, którzy mieli np. ślady po pobiciu, zatrzymywano. Część była jednak zwalniana do domu.
Przekroczenie drzwi portierni i tak nie dawało jeszcze spokoju. Przed portiernią mieli bowiem stać dwaj zomowcy, którzy byli wychodzących tak, że ci się przewracali.
Z zachowanej milicyjnej książki zatrzymań wynika, że do pierwszego zatrzymania doszło o 5.40, a do ostatniego o 7.30. Ludzi przewożono na tzw. dołki, które znajdowały się w willi przy ul. Kosynierów Gdyńskich (sąsiaduje ona dziś z biblioteką wojewódzką, willa jest aktualnie remontowana).
Kilkanaście osób na kilku metrach
Cele aresztu śledczego nie spełniały żadnych standardów. Do pomieszczeń o powierzchni kilku metrów kwadratowych trafiało nawet po kilkanaście osób! Niektórzy z protestujących byli zwalniani po paru godzinach, inni po niemal dobie. Dziesięć osób wytypowanych zostało jednak do ukarania.
Niektóre przesłuchania miały brutalny przebieg. Jeden z zatrzymanych opowiadał później, że został pobity. Mężczyzna wspominał, że został przykuty do oparcia krzesła, a kiedy odmówił podania nazwisk organizatorów strajku, dostał cios pałką w plecy. Zażądał wobec tego widzenia z prokuratorem i z sędzią. W odpowiedzi na to usłyszał: „Jak jesteś taki mądry, jutro dostaniesz notatkę, że twoja córka wpadła pod samochód i miała wypadek”.
Gdy w dniu pacyfikacji strajku trwały przesłuchania, udzielano też pomocy medycznej osobom pobitym (zdarzały się pobicia do nieprzytomności). W Poliklinice MSW udzielono pomocy dziesięciu osobom. Co najmniej kilkunastu zgłaszającym się osobom pomocy udzielono też w szpitalu przy Warszawskiej. Dokładnej liczby jednak nie znamy. Lekarze świadomie nie ewidencjonowali tych osób, aby nie ułatwiać pracy organom ścigania. Oficjalnie pomocy w szpitalu udzielono kilku pracownikom Zakładów Mechanicznych.
Proces po kilkunastu dniach
Od dnia pacyfikacji Ursusa toczyły się prokuratorskie postępowania przeciwko organizatorom strajku. Prowadzono je niemal bez przerw, także w nocy. 18 grudnia, a więc dwa dni po „odblokowaniu” zakładu był już gotowy akt oskarżenia przeciwko dziewięciu osobom (wśród nich także osobie, która opuściła strajk przed pacyfikacją). Były w nim zarzuty m.in. prowadzenia działalności związkowej po wprowadzeniu staniu wojennego, organizowanie strajku czy uczestniczenia w nielegalnych zebraniach.
Pierwszy proces (były dwa: dla grupy dziewięcioosobowej i dwuosobowej) rozpoczął się w gorzowskim sądzie 28 grudnia, czyli w poświąteczny poniedziałek. Z jego przebiegu warto przytoczyć jedną opowieść. Otóż jeden ze świadków oskarżenia opowiadał sądowi, o tym, co na strajku robiło dwóch z oskarżonych. Gdy obrońca jednego z nich poprosił, by świadek go wskazał, ten wskazał kogoś innego.
Wyrok w tym procesie zapadł 5 stycznia 1982. Oskarżeni zostali uznani za winnych naruszenia dekretu o stanie wojennych. Najwyższą karę - pięciu lat pozbawienia wolności dostał T. Kołodziejski. Był to jeden z większych wyroków w skali kraju.
Kołodziejski w sprawie strajku sądzony był także przez Sąd Śląskiego Okręgu Wojskowego. Tu ukarano go za opracowanie i powielenie dwóch kilkuzdaniowych apeli do milicji. Dostał m.in. trzy lata pozbawienia wolności. Gdy prokuratura wojskowa odwołała się od wyroku do Izby Wojskowej Sądu Najwyższego, sąd oddalił rewizję. Uzasadnił to tym, że Kołodziejski był już skazany za ten czyn przez sąd w Gorzowie.
Drugi proces po dekadzie
Sprawą strajku w Ursusie prokuratura zajmowała się także dziesięć lat później. W 1990 r. na wniosek klubu radnych ZChN (Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe) rada miasta w Gorzowie przyjęła oświadczenie, w którym potępiono siłowe stłumienie strajku i zażądano wyjaśnienia sprawy przez prokuraturę oraz ukarania winnych pobicia pracowników. Postępowanie prokuratorskie nie zakończyło się aktami oskarżenia - sprawy związane z pobiciem strajkujących czy zniszczeniem mienia uległy bowiem przedawnieniu. Z historycznego punktu widzenia praca prokuratury nie poszła jednak na marne. Zebrano bowiem zeznania ponad 100 osób, głównie milicjantów. Zachowało się także kilka ciekawych dokumentów, m.in. księga zatrzymań. To wszystko sprawiło, że dziś historię pacyfikacji Zakładów Mechanicznych „Gorzów” znamy o wiele lepiej.
Artykuł powstał w oparciu o książkę Dariusza A. Rymara „Odblokować zakład! Strajk w Zakładach Mechanicznych „Gorzów” w Gorzowie Wielkopolskim w dniach 15-16 grudnia 1981 roku - geneza, przebieg i następstwa”.
Czytaj również:
Kalendarium stanu wojennego: od 11 grudnia 1981 do 22 lipca 1983 roku