PACYFIKACJA URSUSA Strajk to był naturalny odruch. Poczuliśmy ulgę, że nie zostaliśmy bierni
- Spodziewaliśmy się wcześniej, że może być zastosowane jakieś rozwiązanie siłowe, ale wjazd czołgu to był dla nas szok - opowiada Krzysztof Gonerski, jeden z tych, którzy 16 grudnia 1981 strajkowali w gorzowskim Ursusie. Po drugiej stronie płotu stał Zdzisław Gajda, ówczesny żołnierz: - Nie strzelałbym wtedy do robotników - mówi.
16 grudnia 1981 r. to...
Krzysztof Gonerski: ... jeden z najtragiczniejszych dni w moim życiu. W Gorzowie tego dnia mieliśmy pacyfikację Ursusa, a moje późniejsze losy miały związek z tym wydarzeniem. W tamtym czasie miałem 18 lat. We wrześniu 1981 podjąłem pracę w Ursusie, w którym wcześniej odbywałem praktyki, bo uczyłem się w przyzakładowej szkole zawodowej, a w niej zakładałem Solidarność. Tamtego dnia pracowałem w wydziale mechaniczno-montażowym. 16 grudnia to też jeden ze smutniejszych dni we współczesnej historii Polski. W pacyfikacji kopalni Wujek zginęło przecież dziewięciu górników.
Trudno było podjąć decyzję o strajku?
Gonerski: Młodzi ludzie to zwykle rewolucjoniści, więc trudno nie było. Gdy w poniedziałek 14 grudnia, a więc dzień po wprowadzeniu stanu wojennego, przyszedłem do pracy, dziwiłem się nawet, że nie ma strajku. Ludzie wtedy jednak jeszcze nie do końca wiedzieli, co to jest stan wojenny. To, że strajk w Ursusie zaczął się dopiero we wtorek, było pokłosiem tego, że już strajkował gorzowski Stilon oraz tego, co słyszeliśmy w Radiu Wolna Europa. Przekazywało ono, że stoją najważniejsze zakłady w Polsce.
Dlaczego strajku w Ursusie nie było od samego rana?
Gonerski: Bo nie było takiego swobodnego kontaktu między ludźmi jak dzisiaj. Wtedy nie było przecież telefonów komórkowych. Do przerwy śniadaniowej wszyscy pracowali. Do śniadania ze sobą usiedli i podjęli decyzję, że strajkują. Strajk to był naturalny odruch. Pozamykano przecież naszych przewodniczących. Ludzka solidarność podpowiadała, że też musimy zaprotestować. Gdy został ogłoszony strajk, poczuliśmy nawet ulgę, że nie pozostaliśmy wobec tego bierni.
Kilkanaście godzin późnej, w nocy, po drugiej stronie zakładowego płotu stał drugi z panów i był wtedy żołnierzem...
Zdzisław Gajda: Ja byłem wtedy w jednostce w Skwierzynie i miałem za sobą rok służby wojskowej, przed którą pracowałem na wydziale remontowym jako elektryk. W nocy z 15 na 16 grudnia powiedzieli nam, że jedziemy do Gorzowa, bo tam są jakieś „zamieszki”. Dowódca powiedział mi nawet, że mogę nie jechać. Byłem jednak ciekaw, co dzieje się w moim mieście. Gdy przyjechaliśmy, okazało się, że mamy brać udział w okrążeniu Zakładów Mechanicznych, w których wtedy pracował też mój ojciec.
Mieliśmy ostrą amunicję w ładownicach, a do karabinów były podpiętą ślepą amunicję. Niektórym żołnierzom nie podobało się, że musieli jechać w wielki mróz i mówili między sobą, że jak przeładują broń, to dadzą popalić strajkującym. Oni jednak nie wiedzieli, co to znaczy być robotnikiem. Gdyby więc zaczęli strzelać, to ja na pewno nie strzelałbym do robotników. W czasie pacyfikacji stałem pod swoim wydziałem, w którym wcześniej pracowałem. Stałem kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie pracowali moi koledzy.
Gdy pan stał z innymi żołnierzami, to w środku zakładu był pana ojciec.
Gajda: O tym, dowiedziałem się później z gazet. Ojciec był zaangażowany w organizację tego strajku. Dostał później za to nawet wyrok. Siedział we Wronkach, Sieradzu, Kaliszu i Wrocławiu. Gdy się dowiedziałem, że został zatrzymany, bałem się o to, co z nim dalej będzie.
Jak zareagowali strajkujący na widok wojska z bronią?
Gonerski: Był środek nocy, spora część strajkujących spała w hali - a to na kufajce, a to gdzieś na stole, a to na ławce. Gdzieś pomiędzy 2.00 a 3.00 zaczęły się okrzyki: „Pobudka! Pobudka! Czołg wjechał do zakładu!”. Spodziewaliśmy się wcześniej, że może być zastosowane jakieś rozwiązanie siłowe, ale wjazd czołgu to był dla nas szok. ZOMO weszło na teren zakładu, wojsko obstawiało zakład za płotem. W hali zgromadziliśmy się wtedy przy budowanym już ołtarzu, przy którym na drugi dzień miała być odprawiona msza święta.
Co się wtedy działo w głowach strajkujących?
Gonerski: Myśleliśmy, że możemy zginąć. Niektórym puszczały nerwy... Zaczęło się jednak przygotowanie na atak ze strony zomowców. Ktoś rzucił pomysł, żeby mieć w kieszeni mokrą chusteczkę, bo jak wrzucą gaz do hali, to ona nas ochroni.
Chociaż bramę do hali można było przesunąć w bok, bo ona była na rolkach, to czołg najpierw naparł na bramę, a później za drugim razem staranował bramę. Gdy tylko przygazował i poszły spaliny, ludzie wpadli w panikę, błędnie sądząc, że to już gaz łzawiący. Następnie rozpoczęły się negocjacje. Milicjanci wyśmiali nasze żądania zniesienia stanu wojennego. Co do niewyciągania konsekwencji wobec strajkujących mogli rozmawiać, ale pod warunkiem natychmiastowego wyjścia strajkujących z hali. Kilka tur tych negocjacji nie przyniosło efektu. Zrobiono więc szpaler z zomowców. Milicjanci pozakładali maski i zaczęto wystrzeliwać gaz łzawiący w hali. Żadne mokre chusteczki nie pomagały. Ludzie rozbiegli się po bokach hali, a tam byli pałowani przez zomowców.
Pan jednak w ten szpaler się nie dostał....
Gonerski: Nie. Wraz z kolegami zaczęliśmy rzucać drążkami w szyby, żeby je powybijać i aby gaz miał gdzieś ujście. Wraz z kilkunastoma osobami wyważyliśmy drzwi do modelarni i wyszliśmy z hali mechaniczno-montażowej. Wprost na zamowców, którzy odprowadzili nas na portiernię, krzycząc: „Raus! Raus!”. Zomowców i żołnierzy poza halą było tylu, że mysz by się nie prześlizgnęła. Spisywano każdego ze strajkujących. To trwało z dwie godziny. Ludzie marzli niemiłosiernie, bo było chyba z kilkanaście stopni mrozu, a zomowcy jeszcze specjalnie przy pomocy pałki zrzucali ludziom czapki z głów.
Mnie na szczęście nie zabrali do kabaryny i wróciłem do domu. Mieszkałem blisko, bo przy ul. Zielonej, ale musiałem wracać Przemysłową i Groblą. Po drodze widziałem, że czołg, prawdopodobnie ten sam, co rozwalił bramę, stał już na moście na Warcie. W czasie pacyfikacji całe Zawarcie - z jednej strony od Warty, z drugiej - od strony Kanału Ulgi, była odcięta od miasta.
Jak wyglądały dni po strajku?
Gonerski: Do końca tygodnia Ursus był zamknięty. Powiedziano wszystkim, że mają wolne i by wrócili do pracy 21 grudnia. Nie obawiano się jednak, że dojdzie do powtórnego strajku. To był efekt tego, że przy pacyfikacji tyle gazu użyto, że nie szło pracować. Po likwidacji strajku otwarto obie bramy hali na oścież, otwarto wszystkie drzwi i okna, żeby ją przewietrzyć. Nie udało się to jednak do końca. Gdy w poniedziałek ludzie przyszli do pracy i włączyli sprzęt, to gaz z zakamarków sprzętu cały czas się wydostawał. Efekty pacyfikacji widać było też w łaźni. Ludzie mieli plecy i nogi sine jeszcze od pałowania.
W panów przypadku to doświadczenie pacyfikacji Zakładów Mechanicznych „Gorzów” miało wpływ na dalszą działalność.
Gajda: Ja po wyjściu z wojska rozprowadzałem podziemną prasę. Zbierałem też pieniądze na pomoc dla innych robotników. Gdy mój ojciec był w więzieniu, nam też pomagano - dostawaliśmy paczki, dzieci z przedszkola pisały kartki ze słowami wsparcia.
Gonerski: Na to, gdzie teraz jestem, miał wpływ stan wojenny. Gdy nastał rok 1989, włączyłem się w reaktywowanie Solidarności. Jestem teraz szefem Solidarności w gorzowskiej Enei i jest dla mnie naturalną konsekwencją początku lat 80.
Czytaj również:
Kalendarium stanu wojennego: od 11 grudnia 1981 do 22 lipca 1983 roku