Pamiętacie kicz lat dziewięćdziesiątych? Dlaczego za nim tęsknimy?
Było przaśnie, kiczowato, jeszcze biednie. Jedną nogą byliśmy w PRL-u, drugą - w zachodnim świecie. To prawda, lata dziewięćdziesiąte to była epoka przełomu, ale... w zasadzie dlaczego za nią tęsknimy? Rozmowa z Wojciechem Przylipiakiem, autorem książki „Sex, disco i kasety video. Polska lat 90.” (Wydawnictwo Muza, 2021).
Co pierwsze przychodzi ci do głowy, gdy myślisz o latach dziewięćdziesiątych?
Przedmioty: kaseta VHS, magnetofonowa, dyskietka komputerowa, walkman. A za nimi miejsca. Salony gier były punktami, gdzie chodziło się porozmawiać o grach, komputerach. W wypożyczalniach kaset wideo toczyły się zaś ożywione dyskusje o kinie. Różnym: klasy B, ale też tym ambitnym, filmach mojego ulubionego reżysera Jima Jarmuscha. Do sklepów muzycznych chodziło się z kolei poznać nowości płytowe, ale też przegrać albumy ulubionych wykonawców na kasety. Dzisiaj, jeśli już ktoś coś spiraci, to jest mu przynajmniej głupio. Wtedy to było zupełnie naturalne, w każdej dziedzinie kultury. Trudno się zresztą temu dziwić: wyszliśmy - przecież dość nagle - z szarego, nudnego PRL-u i łaknęliśmy Zachodu. Na piractwie narodził się nowy kapitalizm. Przecież założyciele grupy CD Projekt Red - producenta gier komputerowych, który stworzył „Wiedźmina” i „Cyberpunka” - zaczynali na malutkiej giełdzie komputerowej, na Grzybowskiej w Warszawie, handlując pirackimi płytami czy kasetami.
Biznes i lata dziewięćdziesiąte to w ogóle temat-rzeka. Chyba nigdy nie dało się tak szybko zarobić dobrych pieniędzy - i to na przeróżne, czasem zabawne, sposoby.
To dobrze pokazuje film z tamtych lat „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce”. Główny bohater, grany przez Piotra Machalicę, inwestuje pieniądze między innymi w biuro matrymonialne i budę z fast-foodem. I rzeczywiście tak było: ludzie na potęgę próbowali swoich sił w różnych biznesach i czasami zbijali na nich fortunę. Jedni z bohaterów mojej książki w kilka miesięcy dorobili się na wypożyczalni kaset wideo. Można było bardzo szybko zarobić bardzo duże - jak na tamte czasy - pieniądze, ale też bardzo szybko je stracić, bo wiele z tych biznesów plajtowało. Dobrym przykładem jest Janusz Leksztoń. Był szefem firmy Elgaz, która pierwotnie zajmowała się kotłami gazowymi, ale po transformacji już dosłownie wszystkim: agencją ochrony, agencją modelek, biurem projektowym, dystrybucją kaset video, salonami z biżuterią i dystrybucją stołów bilardowych, które reklamował Karol Strasburger oraz Marek Kondrat. Leksztoń założył też prywatną telewizję, bardzo nowoczesną jak na tamte czasy. Na początku lat dziewięćdziesiątych trafił na listę najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”, zajął piąte miejsce. W kolejnym roku trafił zaś do więzienia. Takich historii było znacznie więcej. Polacy musieli nauczyć się kapitalizmu w kilka miesięcy czy tygodni - siłą rzeczy dużo było błędów, porażek, działania po omacku. I historii kryminalnych. Ale niektórym się udało. Ich działalność, założona tuż po transformacji ustrojowej, później konsekwentnie się rozrastała i w takiej czy innej formie funkcjonuje do dzisiaj.
Przykładem może być Paweł Łysoń, dziś duży gracz z Małopolski zachodniej, twórca Parku Miniatur w Inwałdzie. Zaczynał tak jak wielu, w tym bohater grany przez Machalicę: przywiózł do Polski trochę pieniędzy (w jego przypadku z Austrii, zarobionych w szkółce leśnej i na budowie) i postanowił je zainwestować.
I zainwestował. W import tureckich gum turbo. To było dobre posunięcie, w całej Europie wschodniej był wówczas szał na gumy turbo. Dzięki temu Łysoń zdobył pieniądze na kolejne biznesy. Zaczął między innymi produkować napój Dick Black, którego nazwę - w tłumaczeniu na polski „Penis Czarny” - dzierżyły na swoich koszulkach siatkarki z andrychowskiego klubu, sponsorowanego przez firmę biznesmena. Ponoć ta nazwa to była pomyłka, wynikająca z tego, że biznesmen z Andrychowa w ogóle nie znał angielskiego.
Tak twierdzi, a przeprowadzałam z nim kilka lat temu wywiad. Śmiał się, że przynajmniej miał darmową promocję w mediach.
Jego kariera zresztą pokazuje, co w tamtych latach - prócz szczęścia, samozaparcia, poświęcenia - wystarczyło, by osiągnąć sukces. Pomysł.
To jak dzisiaj.
Tylko dzisiaj to powinien być pomysł innowacyjny, wymagający kreatywności, dokładnej analizy, przyjrzenia się rynkowi. Wtedy po prostu importowało się - albo produkowało u siebie - rzeczy, które ktoś podglądnął na Zachodzie. Jak się wstrzeliło w potrzeby klientów - było okej. A o to nie było trudno, bo ludzie chcieli kupować absolutnie wszystko. Jednym z symboli „dzikiego kapitalizmu” są szczęki, czyli składane, metalowe stragany poustawiane na ulicach. Na głównych ulicach miast sprzedawano przeróżne towary: od mięsa (bardzo higieniczne, prawda?), przez meble i dresy z czterema paskami, po książki i kasety. W każdym mieście wyrosły też ogromne place targowe, w Krakowie na przykład Tandeta. Polacy musieli nauczyć się kapitalizmu w kilka miesięcy czy tygodni, siłą rzeczy dużo było - nomen omen - tandety, przaśności, błędów, bałaganu (w przenośnym i dosłownym znaczeniu tego słowa). Dopiero potem prawnie zaczęto to jakoś regulować, „ogarniać”. Na szczęście.
W latach dziewięćdziesiątych wychodziliśmy z kompleksów czy dopiero - otwarci nagle na świat - je nabywaliśmy?
Zależy od człowieka. Widziałaś „Młode wilki”? Jeden z filmowych koszmarów tamtych lat, a przecież ta produkcja stała się kultowa. Pomijając wątpliwe walory artystyczne tego filmu, jedną rzecz pokazuje on dobrze: część bohaterów - na przykład ten grany przez Jarosława Jakimowicza - złapała wiatr w żagle, bez kompleksów odnajdując się w nowej rzeczywistości, ba, układając ją po swojemu. A część - ta bardziej wycofana, nierzadko mądrzejsza - doskonale zdawała sobie sprawę z naszych ograniczeń i tego, ile wciąż dzieli nas od Zachodu. Pamiętam, gdy pierwszy raz pojechałem do Finlandii, był 1988 rok. Byłem dzieciakiem, załapałem się na wymianę uczniowską tylko dlatego że moja mama, nauczycielka, prowadziła kółko przyjaźni polsko-fińskiej, które polegało głównie na wymienianiu się listami. Ja naprawdę miałem wtedy to uczucie - i nie tylko ja, moi koledzy również - jakbyśmy wyszli z jakiejś jaskini czy kanału do świata, o którym coś tam wiedzieliśmy, o którym nieśmiało marzyliśmy - ale który (byłem wtedy o tym przekonany) nigdy nie zagości u nas. Pamiętam regały w pokoju chłopaka, u którego wtedy mieszkałem - całe były wypełnione komiksami „Kaczora Donalda”. Przeglądałem jego komiksy setki razy, mimo że były po fińsku. Pamiętam hamburgera, którego u niego jadłem. I skórzane, noszone buty nike’a i dżinsową kurtkę wranglera, które od niego dostałem. Myślę, że podobne wrażenie mieliby dziś - może przesadzam, ale nawet jeśli, to nie za bardzo - mieszkańcy Korei Północnej, przechodząc do swoich południowych sąsiadów.
Znam to uczucie. Miałam babcię i dziadków w Londynie, od 1990 roku jeździłam do nich na wakacje, byłam wtedy dzieckiem. Pamiętam, że tamtejsi ludzie - z tego kolorowego świata z centrami handlowymi, parkami wodnymi, ruchomymi schodami i dużym wyborem cukierków - zdawali mi się po prostu lepsi, szczęśliwsi.
Nic dziwnego, nie tylko dzieci miały takie myślenie. Przecież chłonęliśmy wszystko, łącznie z papką - nie tylko popkulturową, ale też designerską. Nasze łazienki wypełniały się tandetnymi plastikowymi zestawami: wieszakami na ręczniki i takimi na papier toaletowy. Przy framugach drzwi wisiały fikuśne kurtyny z koralików. Koszmarne. Ściany szpeciły kolorowe, kiczowate fototapety, popularne od końcówki PRL-u.
Pamiętam. Były chyba dwie: z jakąś rajską plażą i górskim krajobrazem. Gościły w co drugim domu.
W Warszawie pod Pałacem Kultury była taka słynna kawiarnia, Cafe Grażynka. Miała kilkumetrową fototapetę z jakimiś palmami. W śmierdzącym barze, gdzie panowie w południe piją już dwunaste piwo, to wyglądało kuriozalnie.
Nie tylko architektura wnętrz była kiepska. Architektura w ogóle również. W książce piszesz o „makabryłach”.
Niektóre do dzisiaj oszpecają polskie miasta, jak hotel Sobieski w Warszawie czy dom towarowy Solpol we Wrocławiu. W Krakowie pewnie też się takie znajdą.
A wiesz, że nie przychodzi mi do głowy żaden charakterystyczny budynek z lat dziewięćdziesiątych w Krakowie? Poza Manghą, ale to raczej udany projekt. No i budownictwem mieszkalnym.
Budownictwo mieszkalne potrafi być równie oszpecające. W latach dziewięćdziesiątych ci, którzy mieli pieniądze, stawiali ostentacyjne domy na wzór pałaców. Jakieś kolumny, rzeźby, nawet fontanny.
Czy bardzo młodzi - ale przecież dorośli już - ludzie, którzy urodzili się po roku 2000, cofnięci do lat dziewięćdziesiątych, zrozumieliby tę epokę?
Nie sądzę. Osobom, które wychowały się już w cyfrowym świecie, a poza tym w świecie, który już nie różni się - albo różni się niewiele - od tego zachodniego, chyba trudno byłoby zrozumieć tę epokę.
Trudniej niż nam, gdyby ktoś przeniósł nas w lata sześćdziesiąte?
Chyba tak. Lata dziewięćdziesiąte były epoką przełomu. Wiem, każda dekada w jakimś sensie jest ważna, ciekawa, rzeczywistość wokół nas - i my sami - zmienia się cały czas. Ale w latach dziewięćdziesiątych chyba zmieniło się najwięcej, to był wielki skok w bardzo krótkim czasie. Pod prawie wszystkimi względami. Zastanawiałem się ze znajomymi, czy można byłoby napisać podobną książkę o pierwszej dekadzie XXI wieku? Wątpię. Ale może to takie gadanie starego pryka, który uważa, że czas jego dojrzewania był najfajniejszy.
Lata dziewięćdziesiąte, raczej ich końcówka, to też pojawienie się internetu w naszych domach. Łączyłeś się przez kultowy numer 0-202122?
Oczywiście! Połączenie było strasznie drogie (o połowę tańsze po godzinie 22 i w weekendy, pamiętasz?) i nie było tych wszystkich stron, na których spędza się teraz czas. W zasadzie głównie rozmawiało się z ludźmi na czatach, potem weszło gadu-gadu. Dość szybko pojawiły się też kafejki internetowe, do których się szło, żeby porozmawiać na czatach, poumawiać się na ranki - kto tego nie robił?
Ostatnio obserwujemy modę na lata dziewięćdziesiąte. Skąd ona wynika?
W dużej mierze z nostalgii. Ludzie, którzy dorastali w tamtym czasie, zaczynają się starzeć i robić sentymentalni, z uśmiechem wspominają własną młodość. Wśród nich ja. I tu nie chodzi o to, żeby mówić, że to była zdecydowanie fajna dekada - bo nie była, chociażby ze względu na piractwo, kicz, na słabe czasy dla polskiej kultury.
Również literatury.
Tak, kupowaliśmy głównie harlequiny i amerykańskie kryminały. Magazyny - a sprzedawały się one w abstrakcyjnie wysokich, z dzisiejszych perspektywy, nakładach - też były w dużej mierze wzorowane na zachodnich, głównie niemieckich, tytułach i pomysłach. Dziewczyna, Bravo, Popcorn. Szczególnie młodzi ludzie utożsamiali się z tymi tytułami, młode dziewczyny - które nie miały kogo zapytać o pierwszy okres czy pierwsze związki - masowo pisały do zatrudnionych w gazetach ekspertek. To była złota era dla wydawców prasy, dopiero internet zmienił wszystko. Nie dziwię się. Gdybym w 1992 roku miał dostęp do sieci, też kupowałbym mniej gazet czy kaset z muzyką.
Za czym tęsknisz najbardziej?
Za fizycznym kontaktem: z człowiekiem, ale też z dobrem kultury, czyli właśnie kasetą wideo czy magnetofonową, z komiksem. Za spotkaniami w sklepach muzycznych czy wypożyczalniach wideo, rozmowami z ludźmi o podobnych zainteresowaniach czy wrażliwości. Dyskusje o filmach i muzyce oczywiście przeniosły się do sieci, ale inaczej rozmawia się z człowiekiem, stukając literki w klawiaturę, a inaczej - stojąc przy ladzie i oglądając katalog z filmami.