Pan Krzywonos mnie nie denerwuje, raczej śmieszy - mówi Krzysztof Strycharski, mąż słynnej tramwajarki

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Czachorowski
Dorota Witt

Pan Krzywonos mnie nie denerwuje, raczej śmieszy - mówi Krzysztof Strycharski, mąż słynnej tramwajarki

Dorota Witt

W 1980 roku zatrzymała tramwaj w Gdańsku i przeszła do historii. Po latach zdecydowała się wrócić do polityki i zasiadła w ławach sejmowych. Doczekała się książki o sobie. Najważniejsze jest jednak to, kto ją napisał. Szczerze o żonie i życiu, w które miesza się polityka, mówi Krzysztof Strycharski, mąż Henryki Krzywonos, autor wydanej właśnie książki „Moja żona tramwajarka”.

To prawda, że napisał pan książkę w obronie żony?

Najpierw były gwizdy po tym, jak skrytykowała Jarosława Kaczyńskiego na obchodach 30-lecia „Solidarności” (choć parę dni wcześniej inny polityk PiS, Jacek Kurski, był u nas w domu, wręczył Heni 30 róż…), potem, w 2015 roku, spadł na nią wstrętny, internetowy hejt za to, że w sejmie mówiła o zamachu władzy na demokrację. Tu znów przykrych słów nie szczędzili dawni przyjaciele z czasów strajków w Gdańsku. Andrzej Gwiazda potrafił powiedzieć do kobiety, która w ręku trzyma polską konstytucję: „Ile bierzesz za numerek?”. Zatem tak, napisałem tę książkę między innymi w reakcji na te nienawistne głosy, ale nie tylko.

Poznałem Henię 14 lipca 1987 roku, dokładnie między godziną 9. a 10. Siostra namówiła mnie, bym pomógł przewieźć obcej dziewczynie jakieś meble na sąsiednią ulicę. To był najpiękniejszy dzień mojego życia, taki który się pamięta na zawsze.

Więc dlaczego jeszcze?

Także po to, by przypomnieć, co znaczyła i czym jest ta pierwsza Solidarność, przybliżyć wartości, jakimi się wtedy kierowaliśmy. To smutne, ale niektórzy z tych, którzy dziś ciągle próbują powoływać się na tamtą Solidarność, zupełnie zapomnieli, czym była, kto ją tworzył. I po co. Ale jest jeszcze jeden, ważny dla mnie osobiście powód. A może nie jeden, bo dwanaścioro naszych dzieci i trzynaścioro wnucząt. Napisałem książkę „Moja żona tramwajarka”, by oni mogli wszystko sobie w głowach ułożyć i by świat poznał nasze spojrzenie na historyczne wydarzenia.

Pan Krzywonos mnie nie denerwuje, raczej śmieszy - mówi Krzysztof Strycharski, mąż słynnej tramwajarki
Tomasz Czachorowski Krzysztof Strycharski, autor książki „Moja żona tramwajarka. Opowieść o Henryce Krzywonos-Strycharskiej”

Poznał pan Henrykę Krzywonos już po tym, jak zatrzymała tramwaj i została sygnatariuszką Porozumień Sierpniowych - gdy już wytyczyła swoją życiową drogę. To znaczy, że musiał pan przyjąć żonę z całym dobrodziejstwem: dostosować się do jej planów, poświęcić jakąś część życia rodzinnego i osobistego polityce?

Poznałem Henię 14 lipca 1987 roku, dokładnie między godziną 9. a 10. Siostra namówiła mnie, bym pomógł przewieźć obcej dziewczynie jakieś meble na sąsiednią ulicę. To był najpiękniejszy dzień mojego życia, taki który się pamięta na zawsze. Umknął mi jeden szczegół. Zapytałem kiedyś Henię, jaką miała wtedy na sobie sukienkę. Akurat była w sypialni: „Właśnie tę” - odpowiedziała, wyjmując którąś z szafy.

Ma ją do dziś?

Powiedziała, że nigdy jej nie wyrzuci. Pobraliśmy się trzy miesiące po pierwszym spotkaniu. Choć nie było ludzi, którym się ten pomysł podobał. Mężczyzna o 12 lat młodszy od kobiety - kto to słyszał? Dawali nam może rok. Postawiliśmy na swoim, nie mogliśmy pozwolić, by ktoś inny organizował nam życie. Jesteśmy razem już 32 lata i gdy ktoś pyta, czy kochamy się tak samo, jak kiedyś, odpowiadam, że nie.

Nie?

Nie, kochamy się bardziej, bo dojrzale. Kiedy poznałem Henię, wcale nie musiałem dostosowywać się do życia według idei, jaką wybrała. Polityka zawsze zajmowała to samo miejsce w naszym życiu rodzinnym: zawsze była obok. Obok dzieci, wywiadówek, gotowania obiadów, odrabiania lekcji... Nie zapomnieliśmy nigdy, że czym innym jest polityka, czym innym życie rodzinne. Źle się dzieje, kiedy człowiek stawia sprawy polityczne ponad dobro najbliższych.

I nie miał pan ochoty powiedzieć: nie zgadzam się, nie pozwalam? Ani wtedy, ani później, gdy żona postanowiła wrócić do polityki i została posłanką?

Jesteśmy partnerami. Jeśli Henia ma ochotę działać społecznie czy politycznie, nie mogę jej tego zabronić. Zresztą Henia już tak ma: zawsze idzie pod prąd, jej nie da się prosto zatrzymać jak ona wtedy ten tramwaj...

W opinii ludzi żyje pan w cieniu żony, dla wielu do dziś jest pan „panem Krzywonosem”. Denerwuje to pana?

Absolutnie nie, to raczej powód do zdrowego śmiechu, bo przez lata nazbierało się sporo zabawnych sytuacji przez tego „pana Krzywonosa”. Henia po ślubie przyjęła moje nazwisko, ale na nikim nie robiło to wrażenia: dalej używali jej nazwiska po pierwszym mężu. - Halo, czy to dom Państwa Strycharskich - zapytał ktoś w końcu przez telefon. Pękałem z dumy. - Tak - powiedziałem oszołomiony. - To ja poproszę panią Krzywonos - czar prysł. Poradziłem wtedy Heni, żeby zmieniła nazwisko na dwuczłonowe. I mamy problem z głowy. Denerwuje mnie jednak co innego: kiedy ktoś podchodzi do dwóch osób, a wita się tylko z jedną, z tą, do której ma jakąś sprawę, z którą chce coś załatwić (w naszym przypadku zwykle tą osobą jest moja żona), a drugą osobę kompletnie ignoruje. Ale nie ma to związku z tym, że niewielu pamięta moje nazwisko, raczej z tym, że nie mogę znieść, kiedy jedni drugich nie szanują.

W książce obrywa się za to Lechowi Wałęsie. Obraził się?

Obrywa się? Nie, ja tak tego nie widzę.

Napisał pan, że Wałęsa jest gburem.

To prawdziwy obraz człowieka, którego zachowanie obserwowałem w danym momencie. Takie odniosłem wrażenie, tak go zapamiętałem. Nie mogłem więc opisać tego naszego pierwszego spotkania inaczej. To człowiek, który stworzył kawał historii, jestem o tym przekonany, wielki człowiek, ale z paskudnym charakterem.

Pani Henryka zaglądała panu przez ramię, podczas pisania?

Nie miała szans, bo pisałem pod jej nieobecność.

Sprytnie…

To nie tak. Nie ukrywałem się. Siadałem do pisania, gdy wyjeżdżała, np. na posiedzenia sejmu do Warszawy, bo gdy jest w domu, mamy do robienia wspólnie wiele ciekawych i ważnych rzeczy albo po prostu jesteśmy zbyt zajęci sobą, by zaprzątać sobie głowę czym innym. Ale Henia wiedziała, że piszę. Nie zgłaszała sprzeciwów. A najważniejsze jest dla mnie to, że po przeczytaniu wydała łagodny werdykt: „W sumie to nie musiałam tego czytać. Napisałeś wszystko tak, jak było, tak jak i ja pamiętam” - powiedziała i odłożyła książkę.

Nie szereguje ludzi na dobrych i złych według ich barw politycznych. My tak nie szeregujemy ludzi. To naprawdę nieważne, jakie kto ma poglądy na konkretne kwestie. Liczy się to, by myślał kategoriami demokratycznymi.

Napisał pan książkę w reakcji na falę krytyki żony, ale i pana życie co jakiś czas jest komentowane w sieci. Także nie brakuje nienawistnych komentarzy. Internauci wytykają panu pracę w Milicji Obywatelskiej...

Zostałem powołany do MO, kiedy wypełniałem obowiązkową zasadniczą służbę wojskową, na tę decyzję nie miałem wpływu. Jednym kazali gotować, innym założyć milicyjny mundur. Powiedzieć, że każdy, kto go nosił, był bezwzględny, okrutny, bił i poniżał, to tak jakby powiedzieć, że każdy ksiądz jest pedofilem, a każdy nauczyciel znęca się nad uczniami.

Pan Krzywonos mnie nie denerwuje, raczej śmieszy - mówi Krzysztof Strycharski, mąż słynnej tramwajarki
Tomasz Czachorowski Krzysztof Strycharski spotkał się niedawno z czytelnikami w Miejskim Centrum Kultury w Bydgoszczy, towarzyszyła mu żona

Jak pan reaguje na hejt w sieci?

Jola Kwaśniewska poradziła mi kiedyś: po prostu tego nie czytaj. I nie czytam, nie denerwuję się, nie wyjaśniam, nie prostuję - to nie ma sensu, ci, którzy wypisują o innych obraźliwe rzeczy, nie zastanawiają się nad tym, że kogoś krzywdzą, oni nie cofną się, gdy odpiszę: hej, nie wolno kłamać i manipulować. Nie mam wpływu na to, co kto wypisuje w internecie. Zwłaszcza że takie osoby są często zaangażowane politycznie, ktoś zleca im pisanie komentarzy według określonego scenariusza.

Jolanta Kwaśniewska? To chyba nie pana strona…

Nie szereguje ludzi na dobrych i złych według ich barw politycznych. My tak nie szeregujemy ludzi. To naprawdę nieważne, jakie kto ma poglądy na konkretne kwestie. Liczy się to, by myślał kategoriami demokratycznymi. Żeby chciał szczęścia dla siebie, dla innych, dla Europy i świata. Żeby nie stygmatyzował ludzi, żeby ich szanował. Tego właśnie brakuje wielu politykom PiS, którzy - wyraźnie to widać - bardzo się pogubili.

Można odnieść wrażenie, że część społeczeństwa razem z nimi...

Martwi mnie zwłaszcza radykalna postawa młodych ludzi. Nasze pokolenie robiło wszystko, by Polskę otworzyć, widzieliśmy szansę na rozwój w podróżowaniu, podejmowaniu pracy za granicą, w przyjmowaniu do siebie ludzi innych narodowości. A wiele osób z młodego pokolenia próbuje nasz kraj na nowo zamknąć na naszym podwórku. Tylko że oni nie pamiętają, jak żyje się w takiej rzeczywistości...

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.