Pani Dulska w „Słowackim”
Współczesna pani Dulska może być zadowolona. Już obawiała się, że wrota Teatru Słowackiego zostaną dla niej raz na zawsze zamknięte, po nocach śnił się jej zmieniony napis na fasadzie budynku przy placu św. Ducha, który teraz miał brzmieć „Teatr wyzwolonej sztuce”, zapowiadając rewolucję ideową i artystyczną na leciwej scenie. A tu masz ci babo placek.
Zamiast łechczącego intelekt przełomu, dostała spektakl trącący myszką, ale nie tą pasującą do kurtyny Siemiradzkiego, co mogłoby być na swój sposób urocze, tylko trochę późniejszą, sprzed na oko 15 lat, kiedy to na scenach królowali „nowi brutaliści”, którzy chcieli szokować widzów wulgaryzmami i wszelką możliwą patologią.
Jednym z nich był niemiecki dramaturg Marius von Mayenburg, którego „Plastiki” wystawił w „Słowackim” Grzegorz Wiśniewski. Już sam tekst budzi zastrzeżenia i to nie tylko dlatego, że drętwe dialogi piłują co wrażliwsze uszy, ale przez banalną wymowę sztuki. Oto mamy małżeństwo lekarza (Grzegorz Łukawski) i niespełnionej artystki (Dominika Bednarczyk - jej monolog o samotności to najjaśniejszy punkt przedstawienia), przedstawicieli strasznych mieszczan, których plastikowe problemy i pustkę egzystencji obnaża czysta, a także naga w swojej prostocie służąca (Marta Waldera).
Do tego jest artysta-kabotyn (Jerzy Światłoń), przedstawiciel szeroko pojętej sztuki współczesnej, istniejącej tylko po to, by ściągać kasę z aspirującej klasy średniej. No i jest ubrany w pampersy synek (Krzysztof Piątkowski), którego dorastanie zaburzone jest przez toksyczne relacje rodzinne. Stereotyp goni tu stereotyp, doprawiony aktualnościami w postaci Lekarzy bez Granic, do których chciałaby, ale boi się, dołączyć głowa rodziny, bardziej niż pomocą potrzebującym zainteresowana głodującymi Afrykankami, świetnymi kandydatkami na modelki.
Ten stek banałów, mający na celu poinformowanie widza o tym, że straszni mieszczanie żyją w swoich strasznych mieszkaniach, został równie nieciekawie zrealizowany na scenie. Reżyser zastosował tu powtarzane już tyle razy chwyty z projekcjami wideo nagrywanymi przez telefony komórkowe,że aż zęby zaczynają boleć z nudy. Do tego wraz ze scenografem umieścił to wszystko w wyprowadzonej z tytułu plastikowej scenerii, przy której przykurzone wnętrza kamienicy pani Dulskiej są szczytem dobrego gustu.
Nie bez powodu nawiązuję znowu do sztandarowej przedstawicielki rodzimego kołtuństwa, która bez obaw może zasiadać w pluszowych fotelach teatru. Bowiem scena końcowa „Plastików” godna jest finału, granej zresztą wciąż z powodzeniem w „Słowackim” sztuki pt. „Arszenik i stare koronki”.