Państwo polskie ma prawo domagać się szacunku dla ofiar „zbrodni wołyńskiej”
Rozmowa z doktorem hab. Markiem Białokurem, profesorem UO, kierownikiem Katedry Dydaktyki, Nauk Wspomagających i Popularyzacji Historii w Instytucie Historii Uniwersytetu Opolskiego.
Podczas obchodów rocznicy „krwawej niedzieli” w Opolu miałem okazję wysłuchać świadectwa 95-letniego mieszkańca Niemodlina, który opowiedział mi o zamordowaniu przez Ukraińców 16 osób z jego rodziny. Miał żywo w pamięci, że Polacy i Ukraińcy przed „rzezią wołyńską” żyli w zgodzie. A jednak potem doszło do zbrodni i to okrutnych. Tylko 11 lipca 1943 zaatakowano Polaków w 99 miejscowościach. Jak to było w ogóle możliwe?
Pamiętna „krwawa niedziela” 11 lipca to była kulminacja. Szukając odpowiedzi, jak to było możliwe, musimy cofnąć się w czasie i przypomnieć sobie, że to był już czwarty rok wojny, która kosztowała życie milionów ludzi, a w Europie Środkowej i Wschodniej miała szczególnie brutalne oblicze. Do „rzezi wołyńskiej” doszło na terenach, gdzie fronty przechodziły kilka razy. A okupanci - zarówno niemiecki, jak i sowiecki - prowadzili bezwzględną politykę. Ludność, która tam mieszkała, była świadkiem rzezi dokonanej na społeczności żydowskiej.
To stępiało wrażliwość na krzywdę i zbrodnię?
Bez wątpienia tak. My dzisiaj często o tym zapominamy. Widzimy wydarzenia historyczne w izolacji, jakby wypreparowane z szerszego kontekstu. A przecież to, co działo się wcześniej i wokół, miało ogromny wpływ na skalę i charakter zbrodni. Zarówno podczas „rzezi wołyńskiej”, jak i późniejszej nieco Tragedii Górnośląskiej. Okrucieństwo, które jeszcze kilka lat wcześniej zdawało się niemożliwe, stawało się, niestety, faktem.
Raptem dwie dekady wcześniej na tym samym terenie miała miejsce I wojna światowa...
I ona także przeorała ludzi i ich sumienia. Na to nałożyć trzeba - trochę marginalizowany - konflikt polsko-ukraiński, który rozgorzał we Lwowie już 1 listopada 1918 roku. Walki trwały nieustannie aż do połowy 1919. Już wtedy Ukraińcy - Polacy nazywali ich raczej Rusinami - dążyli do tego, by mieć swoje niepodległe państwo. Często na terenach, gdzie oni stanowili większość, wręcz morze otaczające „wyspy” zamieszkałych w większości przez Polaków miast. A równocześnie Polacy nie wyobrażali sobie, że Rzeczpospolita mogłaby utracić takie miasta jak Lwów czy Stanisławów.
Ukraińcy ostatecznie celu nie osiągnęli...
Ale wciąż mieli poczucie, że są największą mniejszością narodową w II RP, liczącą około 5 mln ludzi. A jednocześnie mieli przekonanie, że nie utworzą swojego państwa w porozumieniu z Polakami. To był pierwszy krok do myśli o depolonizacji tych terenów i zmuszenia tychże Polaków by je opuścili. Dodatkowym czynnikiem wzmacniającym takie postawy było pojawienie się w 1941 roku na Ukrainie władz niemieckich. To z nimi wielu Ukraińców wiązało nadzieje na własne państwo. Przekonali się z czasem, że Hitler konsekwentnie realizuje politykę antysłowiańską i nie da im takiej szansy. Uznali, że muszą brać sprawę we własne ręce. Polacy wydawali się im najsłabszym ogniwem, słabszym niż Niemcy czy Sowieci. Trzeba pamiętać, że Polacy i Ukraińcy byli przedmiotem rozgrywki okupantów. Walki UPA z polskimi oddziałami samoobrony były na rękę i Niemcom, i Rosjanom. Skoro oddziały partyzanckie walczyły ze sobą i nawzajem się eliminowały, to obaj okupanci mieli interes w podsycaniu tego konfliktu. W Moskwie i w Berlinie liczono na to, że wydarzenia na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej wykopią jeszcze głębszy i trwały rów między Polakami i Ukraińcami. A te antagonizmy można będzie po wojnie wykorzystywać.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień