Park Kulturowy Stare Miasto jak najszybciej, toaleta na wyspie może jeszcze poczekać
Staliśmy się w Bydgoszczy już tak kulturalni, że najwyższa pora powołać park kulturowy. Szkoda, że z większym trudem radzimy sobie z bardziej prozaicznymi potrzebami…
Na środowej sesji miejskich rajców zapadła uchwała o przedstawieniu planów Parku Kulturowego Stare Miasto wojewódzkiemu konserwatorowi zabytków.
Park w przewidywanym kształcie obejmie nie tylko okolice Starego Rynku z Wyspą Młyńską. Ma też być do niego włączona ulica Gdańska.
Jeśli wizja parku stanie się ciałem, to na tym obszarze zaczną obowiązywać surowe zasady. Na przykład zero tworzyw sztucznych czy betonu - wyłącznie metal, drewno, naturalny kamień. Wyłącznie drewniana ma być stolarka okienna i drzwiowa; wyłącznie drewniane czy metalowe balustrady, furtki, ogrodzenia; wyłącznie kamienny bruk. Nawet ceramiczne płytki na schodach znajdą się na czarnej liście zabójców historycznej estetyki bydgoskiej starówki. Inne mają być skrzynki gazowe i elektryczne, a wszystkie w regulaminowych, a więc ciemnych kolorach.
Inne wreszcie będą szyldy i reklamy. Przede wszystkim ma ich być mniej i w dwóch tylko formach - kutego semafora reklamowego lub szyldu nad wejściem.
Ponadto żadnych kiosków, pawilonów, namiotów, straganów, kontenerów handlowych, za wyjątkiem stylizowanych punktów (bo grzech byłoby nazywać je „budkami”) sprzedaży kwiatów.
Zasadniczo nie mam nic przeciwko tak wytyczonej marszrucie powrotu do źródeł, podobnie jak zapewne mieć nic nie będzie bardzo wielu bydgoszczan. Za wyjątkiem tych, którzy na terenie przyszłego parku kulturowego będą mieszkać lub prowadzić działalność gospodarczą. Dostosowanie się do wyżej wskazanych, a przecież niejedynych wymagań, będzie bowiem wymagało nakładów finansowych. I to sporych, jak się domyślam - jako że wyroby z naturalnych materiałów z reguły kosztują znacznie drożej niż z tworzyw sztucznych czy betonu.
Miasto podchodzi do realizacji parku kulturowego z dużą determinacją. Być może ostateczne decyzje zapadną jeszcze w tym roku. Założenia są takie, że każdy właściciel nieruchomości w parku dostanie 18 miesięcy na dostosowanie się do nowych realiów.
Najwięcej przyjdzie wysupłać z kieszeni przedsiębiorcom. W tej strefie to głównie właściciele małych sklepów oraz knajp, knajpek i knajpeczek. Zwłaszcza restauratorzy spłukali się w ostatnich miesiącach, często do zera, a wielu z nich pewnie do liczb ujemnych. I spłukują się nadal, bo gastronomia wciąż jest zamrożona i czort wie, kiedy mróz odpuści. Wyobraźmy teraz sobie, że takiemu restauratorowi, który finansowo ledwo trzyma się na nogach, miasto da półtora roku na przemianę kosmopolitycznego pubu w staropolską gospodę…
Inna spraw to konsekwencja i kompleksowość przemian w przyszłym parku kulturowym. Wiadomo - diabeł tkwi w szczegółach. Takich jak na przykład toalety (może lepiej zabrzmiałoby w tym kontekście „wychodki”). Tydzień temu przeczytałem, że jedyna na Wyspie Młyńskiej toaleta publiczna została wyburzona razem z amfiteatrem, na którego tyłach się znajduje. Na skierowane w stronę ratusza pytanie, gdzie mają się załatwiać uczestnicy plenerowych rozrywek na wyspie, otrzymujemy odpowiedź, że w Młynach Rothera, kiedy te zostaną oddane do użytku.
Rozumiem, że zanim to się stanie, ludzie na wyspie mają się zachowywać jak Robinson Crusoe, czyli fajdać, gdzie popadnie.
Później zresztą też załatwienie pilnej potrzeby może nie być proste. Kilkaset albo i więcej osób, na przykład w słoneczny, weekendowy dzień na wyspie, będzie szturmowało młyny za potrzebą? Wejdą tam o każdej porze? A jak nie wejdą, to patrz wyżej?
Podsumowując, jeszcze park kulturowy nie zaistniał, a już pojawiają się w tej koncepcji schody. Oby bardziej przyjazne dla ludzi, niż te odbudowywane właśnie z okolic Kujawskiej na Wzgórze Wolności. To wprawdzie nie obszar przyszłego parku, lecz budowa schodów niedostępnych dla wózków i rowerów jak ulał pasuje do dawnych czasów.