Pasja. Kawałek serca zapleciony w wiklinie
Tadeusz Liszka wikliniarstwa nauczył się od ojca. Do dziś jako jeden z niewielu kontynuuje długą tradycję rodzinną.
Rok 1958. 9-letni Tadziu idzie z tatą Stanisławem na targ do Starego Sącza. Na plecach dźwiga wielki wiklinowy kosz. Trochę duży i ciężki jak na kilkuletniego chłopca.
Ze Stronia do Starego Sącza, idąc na tzw. przewóz przez Dunajec, jest jakieś 10 kilometrów. Ta dwugodzinna podróż męczy, ale chłopiec nie narzeka, uśmiecha się pod nosem na myśl o bułce i oranżadzie, którą tata przyobiecał kupić mu na targu. Na miejscu jest tłoczno i gwarno od kupieckich okrzyków. Oczy Tadka błyszczą na widok różnych przedmiotów i świecidełek.
- Za pieniądze zarobione ze sprzedaży koszy najczęściej kupowało się naczynia gliniane albo ładną chustkę na głowę dla mamy - wspomina dziś 68-letni Tadeusz Liszka ze Stronia. - Ja do dziś pamiętam jednak smak tej oranżady, która była dla mnie największym rarytasem - dodaje.
Jako dziecko Tadeusz pomagał ojcu ścinać, a potem sortować, gałązki wiklinowe. Tak zrodziła się jego miłość do wikliny. Oprócz koszy wyplata dziś także m.in. kosze na dymiona.
Po wojnie Stronie to było prawdziwe zagłębie wikliniarskie. Działała tu spółdzielnia wikliniarska. Większość mieszkańców, by zarobić dodatkowy grosz, trudniła się wyplataniem koszy, zwłaszcza że materiał rósł na polu.
- Nad Dunajcem, nad potokiem Słomka, pełno było wikliny, grzechem było nie korzystać z tego dobrodziejstwa - zaznacza Liszka. - Tutaj nie ma mężczyzny w wieku powyżej 60 lat, który nie potrafiłby wyplatać koszy - dodaje.
Wcześniej pracował jako zawodowy kierowca. - Mam szczęście do siedzącej pracy, przesiadłem się więc tylko z fotela za kółkiem na fotel wiklinowy - uśmiecha się pan Tadeusz.
Wiklinę najlepiej jest ścinać jesienią lub zimą, kiedy opadną liście. Do wyplatania dużych koszy, używanych w gospodarstwach rolnych, służy wiklina zielona, niekorowana, czyli świeżo ścięte pręty wierzbowe, niepoddane żadnej obróbce.
- Taka wiklina zawiera naturalne soki i nie wymaga moczenia. Aby jak najdłużej zachować jej giętkość, należy przechowywać ją w zacienionym i wilgotnym miejscu - podkreśla 68-latek.
Koszyczki wielkanocne wyplatane są z wikliny korowanej. Proces przygotowania jest znacznie dłuższy. Wiklina poddawana jest obróbce termicznej, wskutek której nabiera charakterystycznego brązowego koloru.
- Intensywność koloru zależy od tego, jak długo się ją suszy i na jakim słońcu - podkreśla Tadeusz Liszka. Ten rodzaj wikliny wymaga moczenia przed wyplataniem. Podczas wyplatania należy cały kosz utrzymywać w wilgoci.
- Nie jest to lekka praca, bolą palce, boli kręgosłup - zaznacza mężczyzna. - Duży kosz trzeba pleść dzień, mniejszy do pięciu godzin, mały koszyczek powstaje w godzinę. Do pracy nie potrzeba dużych nakładów finansowych. Wystarczy nóż i sekator - uśmiecha się.
- Szkoda, że teraz nie ma zbytu na te przedmioty, obecnie nic się nie opłaca robić ręcznie - nadmienia. - Nikt nie zapłaci za koszyk 15 złotych, kiedy może go kupić za 5 złotych w sklepie - dodaje.
Ale mimo to zamiłowanie do tej pracy u niego pozostało. - Kiedy patrzę na ten rosnący wokół materiał, przychodzą wspomnienia z dzieciństwa i same palce rwą się do roboty - podkreśla.
W zbliżające się Święta Wielkanocne wnuczki pana Tadeusza pójdą na święcenie jak zwykle z koszyczkami ,,dziadkowej” roboty. Powstają kilka dni przed świętami.
- Za jakiś czas pewnie tradycja plecenia zupełnie zaniknie, młodzi nie mają czasu, nie opłaca się - mówi mężczyzna, spoglądając z sentymentem na własnoręcznie wykonane koszyki.
Na pamiątkę spotkania otrzymuję w prezencie koszyczek. Trzymając go w ręku mam wrażenie, że to nie tylko przedmiot, ale kawałek serca zaklęty w wiklinie.