Paweł Domagała: Szczęście jest skutkiem dobrego życia, a nie odwrotnie
Od lat z powodzeniem grywa w komediach romantycznych, a jego płyty pokrywają się kilkoma warstwami platyny. Jest ulubieńcem kinowej i muzycznej widowni. Teraz możemy Pawła Domagałę oglądać w... melodramacie. Z okazji premiery „Na chwilę, na zawsze” artysta opowiada nam jak łączy swoją pasję do muzyki i aktorstwa z życiem rodzinnym.
- „Na chwilę, na zawsze” to dla pana wyjątkowy film, bo to pan zainicjował jego powstanie. Jak narodził się pomysł na tę historię?
- Zgłosili się do mnie chłopaki z Orphan Studio, którzy chcieli coś ze mną zrobić. Zaczęliśmy się więc nad tym wspólnie zastanawiać. A mnie już od dawna chodził po głowie taki zapomniany gatunek, jakim jest melodramat. I uznaliśmy, że nie będziemy znowu szli w komedię romantyczną, tylko zrealizujemy coś odmiennego. Tak to się zaczęło.
- Melodramat to rzadki gatunek w polskim kinie. Co się panu podoba w tej konwencji?
- Po prostu lubię takie filmy. Postanowiliśmy więc odświeżyć tę formułę. I dosyć długo nad tym pracowaliśmy: od pierwszej rozmowy do powstania filmu zeszły aż trzy lata. Wszystko rodziło się powoli. Brakowało mi w polskim kinie produkcji, która nie dostosowywałyby się do prędkości świata, tylko tworzyłyby wolniejszą rzeczywistość. Żeby to widz przystosowywał się do tempa filmu i oddychał razem z nim, a nie odwrotnie. Od tego wszystko się zaczęło.
- Nie tylko wystąpił pan w „Na chwilę, na zawsze” i nagrał dla filmu piosenki, ale również współtworzył scenariusz. Jak się pan odnalazł w tej nowej dla siebie roli?
- Trzeba powiedzieć od razu, że nie pisałem go sam, tylko z dwoma koleżankami – Mirellą Zaradkiewicz i Magdą Wiśniewolską. To są zawodowe scenarzystki. Dlatego dobrze się czułem w tej roli. Pisanie okazało się bardzo przyjemne. Od kiedy zacząłem tworzyć muzykę, trudno mi się zredukować w pracy artystycznej tylko do roli odtwórcy, który nie ma na nic wpływu. Potem doszedł reżyser Piotr Trzaskalski i przenicował ten nasz tekst przez swoją osobowość, nadając mu poetycki walor. Dlatego „Na chwilę, na zawsze” to w sumie wypadkowa wielu wrażliwości. Aczkolwiek pierwotny pomysł był mój.
- Film zagląda za kulisy polskiego show-biznesu. Pan funkcjonuje już w nim dwie dekady. Dużo własnych spostrzeżeń na temat tego świata zawarł pan w filmie?
- Z moich obserwacji wynika, że prawda o show-biznesie nie jest zbyt interesująca. Żyjemy jakimś hollywoodzkim mitem, a w polskim wydaniu nie jest to jednak aż tak spektakularne, jak się wszystkim wydaje. To nie jest film dokumentalny i nie pokazujemy tu show-biznesu jeden do jednego. Nie wiem jak jest gdzie indziej, ale w Polsce wszystko jest bardzo przyziemne. Szczerze mówiąc show-biznes niewiele się różni od innych zawodów – i pewnie są w nim takie same problemy, jak u pana w redakcji. Ja lubię filmy, których akcja toczy się w hermetycznym środowisku. O strażakach czy o lekarzach. Bo każda taka społeczność jest odmienna. Fajnie się to ogląda. Dlatego zrobiliśmy coś podobnego.
- Obraz muzycznego świata w filmie jest dosyć mroczny. Rzeczywiście jest aż tak źle?
- Jest tak jak wszędzie. Wszystko zależy od człowieka i jego indywidualnych decyzji. W kolorowej prasie można poczytać sporo ciekawych rzeczy zarówno o muzykach, jak i o dziennikarzach. Dlatego daleki jestem od jakichkolwiek generalizacji. Że dane środowisko jest takie, że dany naród jest taki, że dane pokolenie jest takie. Nie zgadzam się z takim uogólnianiem.
- Media dopatrują się w fabule „Na chwilę, na zawsze” odniesień do „Narodzin gwiazdy”. Rzeczywiście to była dla pana inspiracja?
- To wymysł promotorów filmu. Zadziałały tu pewne mechanizmy, które mają zapewnić naszej produkcji klikalność. I ja muszę się na to zgodzić. Osobiście mnie to jednak bawi. „Polska odpowiedź na „Narodziny gwiazdy”. (śmiech) Nie przypominam sobie, żeby Lady Gaga i Bradley Cooper mówili: „Hej Domagała, to co nam teraz odpowiesz na nasz film?”. Nie było pytania, nie ma więc odpowiedzi. (śmiech)
- Głównym bohaterem „Na teraz, na zawsze” jest piosenkarz. Ile w Borysie jest Pawła Domagały?
- Starałem się, aby było jak najmniej. Oczywiście jest moja fizyczność, moja wrażliwość. No i moja muzyka. Od początku chcieliśmy bowiem, żeby w filmie zabrzmiały moje piosenki. Premiera „Na chwilę, na zawsze” miała się pokrywać z premierą mojej ostatniej płyty „Wracaj”, ale pandemia sprawiła, że to się jednak rozjechało.
- Borys uciekł z show-biznesu. Pan ostatnio też mówił, że śpiewanie nie sprawia panu już takiej radości jak kiedyś. Myślał pan kiedyś, żeby już zejść ze sceny?
- Raczej nie. Chodziło mi tu o to, by pamiętać o tym, dlaczego kiedyś zaczęło się to robić. Nie dać się zwieść pozorom, tylko pamiętać jakie było to pierwotne marzenie. Dlatego trochę wyhamowałem – ale nadal dawałem koncerty. Nie reklamowałem ich jednak specjalnie. Ja się wywodzę z kameralnego grania w małych klubach. Nie jestem przyzwyczajony do roli jakiegoś mesjasza, której pełnienia niektórzy ode mnie oczekują. Dlatego trochę się wycofuję, by nie ulec pokusie mędrkowania.
- Postać Poli skojarzyła mi się z Ewą Farną przez wątek wypadku samochodowego. To dobry trop?
- (śmiech) Ja nawet nie wiedziałem, że Ewa Farna miała wypadek. Nawet przez sekundę nie pomyślałem o niej.
- Polę zagrała Martyna Byczkowska, która reprezentuje trochę młodsze pokolenie od pana. Jakie mieliście porozumienie?
- Mieliśmy na planie dużo młodych aktorów. Castingi były bardzo długie i wybraliśmy wspólnie z reżyserem i producentami sporo zdolnych i młodych ludzi. Bardzo dużo się od nich nauczyłem i wziąłem. Przede wszystkim zapału i innego podejścia do zawodu. Oni nawet nie zdają sobie sprawy, jak dużo im zawdzięczam. Nie jestem jakoś bardzo dużo starszy od nich, ale oni są zdecydowanie bardziej świadomi i pewni swojej wartości. Dlatego przyjemnie się z nimi pracowało. Żyjemy w przeświadczeniu, że temu młodemu pokoleniu na niczym nie zależy, a to nieprawda – przynajmniej z moich obserwacji tak wynika.
- Nie miał pan ochoty wyreżyserować „Na chwilę, na zawsze”?
- Nie ukrywam, że myślę o reżyserii, ale na pewno w moim debiucie nie chciałbym sam grać, bo to za dużo rzeczy na głowie, którymi musiałbym się zająć. Poza tym, kiedy będę kręcił swój pierwszy film, to wolałbym, żeby to było za moje pieniądze, aby nikt obcy nie ryzykował swoimi funduszami. No i żebym miał pełną autonomię.
- Dlaczego wybraliście na reżysera Piotra Trzaskalskiego?
- On ma w sobie niezwykłą poezję. Tak mocno przefiltrował tę opowieść przez siebie, że można powiedzieć, iż jest to kino autorskie. Bardzo cenię Piotrka i lubię go prywatnie. Podoba mi się jego wrażliwość, spokojne postrzeganie świata, czułość w patrzeniu na człowieka i mądrość w traktowaniu relacji. Brak natarczywości w narzucaniu swoich opinii.
- Udało się panu w pełni oddać swą opowieść w jego ręce?
- Tak. Piotrek uważnie słucha. Dlatego spotykaliśmy się często przed zdjęciami i dużo rozmawialiśmy. Zresztą nadal to robimy. To ważna osoba w moim życiu.
- Film ma pozytywne przesłanie: że zawsze jest czas na odkupienie swoich win. Podobnie jest z pana piosenkami. Lubi pan dawać odbiorcom nadzieję?
- Lubię dostawać nadzieję i oddawać to, co dostałem. Oczywiście nie wszystko musi być cukierkowe. Cóż: życie jest trudne i pełne cierpienia, na które nie mamy wpływu. Ale możemy przynajmniej nie pogarszać sytuacji. Szczęście jest skutkiem dobrego życia, a nie odwrotnie. Dlatego w swojej sztuce chcę pokazywać ludziom, by nie skupiali się na poszukiwaniu szczęścia, tylko na dobrym życiu, bo wtedy szczęście samo przyjdzie. Wierzę też, że nawet najgorszy człowiek ma w sobie jakieś dobro.
- Kiedyś powiedział pan w jednym z wywiadów, że od początku wiedział, że chce być aktorem i muzykiem. Jak to możliwe?
- Tak sobie od zawsze wyobrażałem swoje życie. I dzisiaj nie byłbym w stanie zrezygnować ani z jednej, ani z drugiej aktywności. To tak jak z dziećmi – kiedy ma się dwójkę lub trójkę, to każde kocha się inaczej, ale tak samo mocno. I dla każdego trzeba się poświęcić.
- Wychował się pan w Radomiu, który mocno dotknęły przemiany w Polsce po 1989 roku. Jaki wpływ miało na pana dorastanie w tym mieście?
- Dzięki temu, że wychowywałem się w Radomiu w latach 90., miałem w swej klasie bardzo bogatych i bardzo biednych kolegów. I nie było między nami żadnych różnic. Ocierałem się o bogactwo i biedę, dlatego dosyć wcześnie poznałem życie z każdej strony. Dzięki temu potrafię dziś zrozumieć różnych ludzi. Obecnie każdy żyje w swojej „bańce”. Tymczasem w Radomiu w latach 90. na trzepaku był syn bezrobotnego i syn dyrektora Zakładów Tytoniowych. Nikt nie patrzył na jego status, tylko jakim jest człowiekiem. To najważniejsza lekcja, którą wyciągnąłem z dorastania w Radomiu. I jestem za to bardzo wdzięczny temu miastu.
- Uczył się pan w liceum w klasie matematyczno-fizycznej. Skąd więc u pana artystyczne zainteresowania?
- Już kiedy byłem w podstawówce, grałem na gitarze i brałem udział w olimpiadach matematycznych i fizycznych. Dla mnie to są pokrewne dziedziny. W jednej i drugiej zadajemy te same pytania, odpowiadamy tylko z różnych perspektyw. Ciekawość świata i człowieka jest podobna. I od tego się wszystko zaczyna. Z perspektywy czasu wydaje mi się jeszcze bardziej wyraźne, że nauki ścisłe uczą większej pokory wobec tego, co wiemy i co nam się wydaje. Dlatego jestem daleki od tego, by wydawać jakieś kategoryczne osądy. Bo wiem jak mało wiem.
- Jak pan wspomina warszawską szkołę aktorską?
- Miałam ogromne szczęście, że trafiłem na fantastyczny rok. Było nas wielu, ale szybko się zgraliśmy i bardzo się wspieraliśmy. Dzięki temu mieliśmy zdrowy dystans do tego wszystkiego już od początku. Jestem więc wdzięczny moim kolegom z roku, że byli mądrzy i fajni.
- Pierwszy duży sukces odniósł pan nie w kinie, ale w teatrze w spektaklu „Exterminator”. Rola Marcysia była chyba idealnie skrojona pod pana talent i umiejętności?
- Rzeczywiście. Przez pierwsze dziesięć lat kariery grałam w teatrze i to epizodyczne role. Bardzo dużo mnie to nauczyło. Zresztą podobnie jak Kabaret Na Końcu Świata, który był dla mnie wspaniałą lekcją improwizacji i scenicznej odwagi. Teatr był więc dla mnie bardzo ważny, bo to właśnie tam aktor najpełniej szkoli warsztat. Oczywiście są dobre i złe sztuki – jak wszystko.
- Kino otwarło się na pana po sukcesie „Exterminatora”?
- Faktycznie to był ogromny przełom. Do tej pory ludzie pytają się, kiedy będziemy grali ten spektakl.
- Woli pan teatralną czy kinową wersję?
- To są dwa różne światy. Oczywiście większy sentyment mam do wersji teatralnej. Bo była pierwsza. To też inna specyfika pracy. No i chłopaki, z którymi grałem.
- Kiedyś powiedział pan w wywiadzie, że bliżej panu do komercyjnego niż do artystycznego kina. Z czego to wynika?
- Z tego, co mi się podoba. Filmy, które miały na mnie największy wpływ, były mocno komercyjne. I dzisiaj jak mam pójść do kina, to też takie wybieram. Nie uważam, że komercja musi mieć złe konotacje. Pochodzę z małego miasta i nie miałem za młodu styczności z wielkim teatrem. Myśmy oglądali takie filmy jak „Top Gun”, „Braveheart” czy „Forrest Gump”. I to po kilkanaście razy. Jestem więc widzem popcornowym i mówię to z dumą.
- Sam pan też grywa w takich filmach. Do tej pory były to głównie komedie.
- Dużo trudniej jest „oszukać” widza grając w komedii niż w dramacie. Albo coś jest śmieszne, albo nie. To nie to samo co pokazywanie „bebechów”. Poza tym, nie ukrywam, że po prostu uwielbiam komedie. Dlatego lubię grać w takich filmach. Teraz trochę skręciło to w złym kierunku. Dlatego chciałbym, żebyśmy wrócili do filmów z większym poszanowaniem inteligencji widza. Najbardziej podobają mi się dzisiaj tragikomedie, jak serial „After Life”, które śmieszą i wzruszają. Gdyby ktoś zaproponował mi rolę w czymś takim, to na pewno bym nie odmówił.
- Którą ze swych komediowych ról najbardziej pan ceni?
- Trudno powiedzieć. Po pierwsze nie chciałbym nikogo urazić mówiąc to publicznie. A po drugie staram się wszystko zrobić jak najlepiej i od każdej roli ciężko mi się odciąć emocjonalnie.
- Popularność, którą zdobył pan jako aktor, pomogła panu zaistnieć na muzycznej scenie?
- To już było badane na wszelkie możliwe sposoby. I okazuje się, że nie do końca. To mogło pomóc o tyle, że mnie zaproszono do jednej czy drugiej „śniadaniówki”, żebym powiedział o płycie. Z drugiej strony bardziej popularni aktorzy ode mnie próbują swych sił w muzyce - i im nie wychodzi. Dlatego lubię myśleć z pewnego rodzaju zadufaniem w siebie, że to nie pomogło. A czasem wręcz przeszkadzało, bo ta łatka „śpiewającego aktora” niektórych wręcz odstrasza.
- Katalizatorem pana muzycznego sukcesu było spotkanie z kolegą z Radomia – Łukaszem Borowieckim?
- Zdecydowanie. Początkowo grałem sam na gitarze, potem próbowałem tworzyć różne projekty. Kiedy poznałem Łukasza, puściłem mu swoje nagrania i wtedy stwierdziliśmy, że zrobimy to razem. On nie znał mnie wtedy jeszcze dobrze, ale zaryzykował – złożyliśmy się pół na pół na pierwszą płytę i od tamtej pory działamy razem. I nic nie wskazuje na to, że przestaniemy.
- Postawiliście od początku na pełną niezależność. O wszystkim decydujecie sami, sami wydajecie swoje płyty i organizujecie koncerty. Dlaczego nie chcecie współpracować z polskimi „rekinami show-biznesu”?
- Jestem po mat-fizie i dobrze liczę. (śmiech) Poza tym bardzo sobie cenię wolność artystyczną. A muzyka jest dla mnie czymś tak osobistym, że nie wyobrażam sobie, iż ktoś mógłby mi narzucać jak, gdzie i z kim mam grać. Ta niezależność jest dla mnie i dla Łukasza dużo ważniejsza niż inne aspekty.
- W jednym z wywiadów powiedział pan: „Zawsze staram się, żeby przekaz był prosty, bo nie znoszę kombinacji”. To właśnie w tej prostocie tkwi sekret pana sukcesu?
- Nie mam pojęcia. Nigdy tego nie kalkulowałem, bo nie umiem tego robić. Piszę i śpiewam to, co umiem. Osobiście lubię jasne przekazy i sam po sobie zauważyłem, że jak nie wiem do końca o co mi chodzi, to potrafię to ukryć za milionem metafor i pięknych słów. Ale nic się za tym nie kryje. Dlatego lubię jako coś jest proste. Oczywiście taką mam wrażliwość i sposób porozumiewania się ze światem, że używam wielu analogii. Ale zawsze staram się, by były one proste i osobiste. Kiedy czasem piszę piosenkę, to myślę o jakiejś konkretnej osobie. I potem po premierze płyty ta osoba dokładnie wie, że to o nią chodziło. Wtedy są telefony: „Ty, stary, dzięki!”. Ten osobisty charakter moich tekstów jest dla mnie bardzo istotny. To zapis ważnych momentów w moim życiu.
- Lubi pan opowiadać fanom o sobie w swych piosenkach?
- O ile nie lubię tego robić w wywiadach, to w piosenkach odkrywam się zupełnie. To nie jest nawet jakoś wykalkulowane, po prostu inaczej nie potrafię. Dlatego to robię. Wszystko filtruję przez siebie. Jeśli jest jakaś sytuacja na świecie, to też nie podchodzę do niej z publicystycznej perspektywy, tylko raczej opisuję jak ja się w niej odnajduję. Wydaje mi się to uczciwsze i prawdziwsze.
- W pana piosenkach słychać elementy klasycznego bluesa, folku czy nawet country. Jest pan muzycznym konserwatystą?
- Też się nad tym zastanawiałem. Po prostu takiej muzyki słucham, taka mnie inspiruje. Wobec tego nie widzę powodu, by robić coś, czego nie lubię, tylko dlatego, że coś jest modne. Bogu dzięki mam grono słuchaczy, którym też się to podoba. Może do Europy to jeszcze nie doszło, ale w Stanach taka muzyka jest coraz bardziej popularna. Ta fala dotrze do nas pewnie za kilka lat. A wtedy ja zacznę robić elektronikę. (śmiech)
- Zaskoczyła pana popularność, jaką zdobyły pana piosenki?
- Kiedy przygotowywaliśmy wydanie pierwszej płyty „Opowiem ci o mnie”, zrobiliśmy 3 tys. egzemplarzy, a ona ostatecznie sprzedała się w ilości 60 tys. egz. To było wielkie zaskoczenie, bo nikt się tego nie spodziewał. Planując wydanie drugiej płyty „1984”, myśleliśmy więc, że będzie podobnie. Ale sukces „Weź nie pytaj” przerósł nasze wszelkie oczekiwania. Badania pokazywały, że to aż tak nie zaskoczy. Wyjechałem więc z rodziną na wakacje do Jastarni. Byłem z dziećmi na plaży, a tu się okazało, że mamy ogromny hit. To było bardzo przyjemne. Myślę, że to coś nie do powtórzenia.
- Popularność bardzo pana zmieniła?
- Ciężko mi powiedzieć. Kiedy pojawił się ten wielki hajp na „Weź nie pytaj”, nie wiedziałam jak się mam zachować. Bo nie lubię się chować przed ludźmi. Teraz jest już luz – wszyscy wiedzą jakie mam zdanie na ten temat. Kiedy nie pracuję, to nie pracuję. I jest już lepiej. Ale taki nagły sukces, kiedy człowiek nie jest na niego przygotowany, bywa szokujący. Tym bardziej, że popularność aktora to coś innego niż popularność muzyka. Bycie aktorem bardziej nobilituje, a tutaj – jest się kimś w zasięgu ręki. Ważne jest też na kogo się trafi. Jeśli ktoś jest kulturalny i poprosi o zdjęcie, to się zgadzam i pogadam. Ale kiedy ktoś wrzeszczy „Mordo, chodź tutaj”, to wtedy budzi się we mnie Radom. (śmiech)
- Na pana koncertach większość stanowią dziewczyny. Jak sobie pan radzi z fankami, które szturmują potem garderobę?
- Nie ma takich rzeczy. Ja się zawsze tym chwalę. Z badań wynika, że większość naszych słuchaczy, to wykształcone kobiety. Dlatego zawsze zachowują się kulturalnie. Wszystkie nieprzyjemne sytuacje po występach, jakie miałem, były raczej z mężczyznami. Dlatego nie przeszkadza mi to – i mogłyby na nasze koncerty przychodzić same kobiety. (śmiech) Na pewno byłoby kulturalniej.
- Żona nie jest zazdrosna o te wielbicielki?
- Nie. Mamy do siebie pełne zaufanie. Dlatego wszystko jest w porządku.
- Żona jest pierwszą recenzentką pana piosenek?
- Tak. I to właśnie ona wybrała „Weź nie pytaj” na singiel. My chcieliśmy zupełnie inny utwór. „To jest lepsze” – powiedziała. Teraz planujemy wydanie kolejnego albumu i wspólnie ustaliliśmy, że promujący go singiel wybierze Zuza. Dlatego jest nie tylko recenzentem, ale i wyrocznią. Przynajmniej jeśli chodzi o wybór singli.
- Jej ulubioną piosenką jest „Zuza”?
- Mówi, że tak. (śmiech)
- Córki też słuchają pana piosenek?
- Nie przepadają za nimi do końca. Im moje granie kojarzy się z tym, że taty nie ma w domu, bo jest na próbie lub na koncercie. Dlatego mają inną perspektywę. Starsza poza tym słucha już swojej muzyki. Wszystko jest więc w należytym porządku. Poza tym ja nie jestem typem, który żąda, aby w domu wszyscy chodzili na paluszkach, bo ojciec ma wenę i pisze. Dlatego pracuję właściwie mimochodem, starając się, żeby rodzina tego nie odczuwała.
- Zdarza się panu pograć i pośpiewać w domu dla przyjemności?
- Codziennie. Ale nie jest tak, że wtedy cała rodzina siada w kółku i wszyscy śpiewają ze mną. Raczej się zamykam i dziewczynki krzyczą: „Tato, ciszej!”. (śmiech)
- Rodzina jest dla pana ważniejsza od muzyki i filmu?
- Oczywiście. Tu nie ma co porównywać. Rodzina to jest coś, co jest prawdziwe w moim życiu. Jest moja prawdą. Praca jest ważna i przyjemna, ale to nie ten sam rodzaj emocji. Każdy kto ma rodzinę i wszystko poukładane, rozumie o czym mówię. Ostatnio słuchałem wywiadu z Edem Sheeranem i on mówił to samo. Nie znamy się i nie mogliśmy tego uzgodnić, ale mamy podobne przemyślenia. (śmiech) Chociaż on jest dużo wyżej niż ja.