Rozmowa z Pawłem Kaliszem, historykiem z białostockiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.
Wkrótce będziemy obchodzić 35. rocznicę ogłoszenia stanu wojennego. Jaki związek z tym ma wydarzenie, o którym opowie Pan dziś podczas Przystanku Historia w Suwałkach?
Wybuch i stłumienie strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej w Warszawie to mało znany epizod, ale wart przypomnienia. Przećwiczono wówczas szereg rozwiązań, które później zastosowano na masową skalę w nocy z 12 na 13 grudnia. Mamy więc siły porządkowe, czyli MO i ZOMO, mamy odcięcie uczelni od świata poprzez odłączenie telefonów i faksów. Faksy później uruchomiono po to, by przekazywać fałszywe informacje o śmierci członków rodzin strajkujących. Jeśli ktoś widział taki faks, bardzo często decydował się na wyjście z uczelni. Była to taka perfidna zagrywka, którą często stosowano podczas stanu wojennego, np. w ośrodku odosobnienia dla kobiet w Gołdapi.
Kilka lat temu powstał film dokumentalny „Próba generalna”, który opowiada właśnie o strajku w szkole pożarniczej i będzie pokazywany w ramach Przystanku Historia. W tłumieniu strajku brał udział także oddział antyterrorystów pod dowództwem Jerzego Dziewulskiego - uważanego dziś za autorytet w kwestiach bezpieczeństwa. Co ciekawe, wszyscy świadkowie występujący w filmie mieli wrażenie, jakby funkcjonariusze byli pod wpływem środków odurzających. Wtargnęli do budynku uczelni „nabuzowani”, z czerwonymi oczami. Ta energia musiała gdzieś znaleźć ujście, więc zaczęli rozbijać laboratoria, niszczyć sprzęt. Bynajmniej nie zrobili tego studenci.
Młodzi strażacy nie chcieli mieć nic wspólnego z resortem siłowym
Paweł Kalisz
historyk z IPN w Białymstoku
Dlaczego w szkole pożarniczej wybuchł strajk?
Strajk wybuchł 25 listopada 1981 r. w związku z nowelizacją ustawy o szkolnictwie wyższym. Bezpośrednim powodem było przyjęcie zapisu, że szkoła pożarnicza trafi do resortu mundurowego. Oznaczał on, że młodzi ludzie nie będą, jak dotychczas, uczestniczyć jedynie w pożarach, czy usuwaniu skutków klęsk żywiołowych, ale musieliby brać udział w każdej akcji, także siłowej, na jaką wyśle ich komendant. Ludzie tego nie chcieli. Jako, że na uczelni, podobnie jak i w innych zakładach pracy działała „Solidarność”, podjęto decyzję o strajku. Strażacy żądali wprowadzenia poprawki do ustawy, wyciągnięcia konsekwencji wobec osób, które już przemoc fizyczną wobec studentów zastosowały oraz przybycia komisji wspólnej ministerstwa spraw wewnętrznych i strażaków, która miałaby pertraktować ze studentami. Młodzi ludzie domagali się też niewyciągnięcia konsekwencji wobec strajkujących. W tamtych czasach za udział w strajku groziło wyrzucenie ze szkoły. Oczywiście władze żadnego z tych postulatów nie spełniły.
Jak wyglądał strajk?
Był to strajk okupacyjny, studenci zamknęli się na uczelni. Tak, jak rok wcześniej w Stoczni Gdańskiej. Chodziło o to, by uniknąć ofiar. Ludzie wyciągnęli bowiem wnioski z wcześniejszych doświadczeń, np. z 1970 roku, kiedy władza strzelała do robotników, którzy wyszli na ulicę. Strajk trwał do 2 grudnia. Wtedy bowiem zapadła odgórna decyzja o rozwiązaniu szkoły. Do akcji przystąpiły oddziały MO, ZOMO oraz antyterroryści, którzy od rana zebrali się przed uczelnią. Studenci doskonale wiedzieli, że mogą być bardzo brutalnie potraktowani, dlatego starali się zachować spokój. To pozwoliło ograniczyć liczbę poszkodowanych do minimum, aczkolwiek najbardziej ucierpiała kobieta - Krystyna Kolasińska. Została dotkliwie pobita, odzyskała przytomność dopiero w szpitalu, kilka dni po pacyfikacji.
Ile trwała pacyfikacja?
Kilka godzin. Po południu było już po wszystkim. Podchorążych spędzono na dziedziniec, wtłoczono do autokarów i rozwieziono na dworce z poleceniem powrotu do domu i oczekiwaniem na dalsze decyzje. Około 200 studentom udało się zbiec z dworców i przedostać do Politechniki Warszawskiej, gdzie kontynuowali strajk wspólnie aż do 13 grudnia 1981, kiedy ogłoszono stan wojenny. Potem szkoła znów działała, ale uczyć się mogli ci, którzy podpisali deklaracje lojalności.
Ktoś to zrobił?
Tak, część osób się na to zdecydowała. Niektórzy doszli do wniosku, że są u progu kariery i warto byłoby skończyć te studia. W środowisku nastąpił rozłam. Ci, którzy podpisali lojalki awansowali na kierownicze stanowiska jeszcze za komuny. Ci, którzy nie wrócili do szkoły, większej kariery nie zrobili.