Paweł Malinowski: Trzeba nauczyć się sobie towarzyszyć
Niektórzy nie wierzą, że duże zmiany są możliwe. A są – przekonuje Paweł Malinowski, psychoterapeuta, absolwent medycyny, autor książki „Umysł, ciało, duchowość. Drogi do zdrowia i rozwoju duchowego z perspektywy psychoterapeuty”. Wyd. Samo Sedno
Co znaczy, kiedy mówimy, że ktoś ma dobrą albo złą energię?
Sądzę, że zwykle oznacza to, jaki poziom optymizmu, życzliwości do świata i ludzi, zaufania i wdzięczności do życia, wiary w sens własnych działań i poczucia spełnienia ma dana osoba. W przeciwieństwie do pretensji do innych lub do siebie samego, obwiniania innych i siebie, kategoryzowania ludzi na dobrych i złych, nieufności, wstydu, pesymizmu, wrogości i rozczarowania życiem.
Na ile zależy to od nas?
Na początku życia bardzo niewiele, jeśli w ogóle coś. Rodzimy się z jakimś wyposażeniem genetycznym, co obejmuje także pewne cechy układu nerwowego, a więc i mózgu. Od początku różnimy się np. wrażliwością emocjonalną czy aktywnością neuronów lustrzanych, co ma przełożenie na poziom wczuwania się w innych. No i mamy jakichś rodziców, którzy mają swoją historię życia i swoje możliwości wchodzenia w autentyczny, emocjonalny kontakt. Nie mówiąc o tym, że mogą być też przemęczeni albo chorzy, co dodatkowo zmieni ich dostępność dla dziecka. Do tego dochodzi jeszcze dobra babcia albo jej brak. A w późniejszych latach lepsza lub gorsza sytuacja wśród rówieśników w szkole - wtedy wprawdzie mamy już pewien wpływ na kształtowanie swojej sytuacji, ale nadal ograniczony, np. nie taki, żeby samodzielnie przeciwstawić się przemocy w grupie rówieśników. Czyli wiele kształtują różne okoliczności życia we wczesnych latach. Im bardziej stajemy się dorośli, tym bardziej ten zakres wpływu powiększa się, o ile podejmiemy pracę nad sobą. Bo można też przeżyć całe życie, praktycznie się nie zmieniając.
Jeśli jednak chcemy się zmieniać, musimy pracować. Nie tylko nad myślami, ale i ciałem. Istnieje zatem psychosomatyka, jak i somatopsychika? Co jest silniejsze?
Moim zdaniem są podobnie silne. Pozostają we wzajemnym sprzężeniu zwrotnym. Trudno skutecznie zadbać o jedno, zaniedbując drugie. Niedożywione, przemęczone ciało oznacza rozregulowaną fizjologię, która będzie sprzyjać przygnębieniu czy stanom lękowym, a także obniżać energię i sprawność układu immunologicznego. Ale też takie zaniedbywanie ciała jest najczęściej odpryskiem wyuczonego w dzieciństwie samozaniedbywania emocjonalnego. Tak, jakbyśmy nie byli kimś dość ważnym czy godnym tego, żeby dbać o własny dobrostan. Co nie oznacza tracenia z oczu innych ludzi. Niektórzy boją się, że życzliwa opieka nad sobą przerodzi się egoizm, którym straszono ich w dzieciństwie. Ironia sytuacji jest taka, że rodzice, którzy małemu dziecku wmawiają egoizm, zwykle sami są przesadnie skoncentrowani na sobie i brakuje im akceptacji dla dziecięcej potrzeby uwagi oraz emocjonalnego kontaktu.
Jak sobie pomóc, by osiągnąć stan swobodnego przeżywania życia?
Oswojenie, akceptacja i regulowanie własnego odczuwania. Uwolnienie z opresji wewnętrznego krytyka. Uwolnienie od gonitwy myśli. Mniej kompulsji w działaniu, więcej wyboru. Serdeczna, życzliwa relacja ze sobą samym i najlepiej ze światem. Zaangażowanie w przyjaźnie, zamiłowania. Pozwalanie sobie na drobne, a czasem większe przyjemności. Zaangażowanie w działania dające poczucie sensu. Akceptacja nieuchronnych niedoskonałości i ograniczeń. Kontakt z przyrodą. Dbanie o sprawność i zdrowie. Otwarcie się na namiętność. Odkrywanie celu w życiu. Dużo tego… może przesadziłem? Ale nie, wydaje mi się, że to wszystko ma sens. Warto w taką stronę zmierzać. Choćby po trochu.
Próbujemy unikać cierpienia. Ale - jak pisze pan - czasem utykamy w nim, jak w pułapce?
Kiedy towarzyszy nam przez długi czas, staramy się nadać mu sens. Żeby chociaż na poziomie refleksji było bardziej znośne. Ryzyko jest jednak takie, że niektórzy zaczynają postrzegać cierpienie jako jedyny napęd do rozwoju. A za tym idzie mniej lub bardziej świadoma obawa, że rozstając się z nim, stracimy też chęć rozwoju. To może powodować paradoksalny opór przed wchodzeniem w tak wytęskniony dobrostan, kiedy zaczyna on być dostępny.
Chcemy poczuć się lepiej. Ale czy naprawdę dążymy do dobrostanu? Większość nie zamierza osiągać oświecenia. Woli chodzić z tym przysłowiowym kamykiem w bucie. Dlaczego?
Rzeczywiście, nierzadko sami ograniczamy się w dążeniach. To nie dotyczy zresztą tylko duchowości, gdzie oświecenie jest ostatecznym zwieńczeniem rozwoju. Część ludzi nie podejmuje nigdy samorozwoju także na poziomie psychiki albo tylko w bardzo ograniczonym stopniu.
Niektórzy nie wierzą, że duże zmiany są możliwe, inni są zbyt nieufni, żeby komukolwiek zawierzyć i zwrócić się o pomoc, jeszcze inni nie mają ciekawości świata i samych siebie - może im tę ciekawość ktoś w młodych latach zdusił? Zdarzają się też osoby bardzo zadufane w sobie, które nie mogą zająć się wewnętrznym rozwojem, bo to oznaczałoby przyznanie się do jakichś własnych ograniczeń, a każdą rysę postrzegają jak katastrofę własnej samooceny, więc unikają tego. Co do samej duchowości, niektórzy jej nie poważają, bo traktują jako dziedzinę irracjonalną i przez to urągającą intelektowi.
To także może strach przed niezależnym myśleniem?
To, co powiedziałem, przekłada się na strach przed niezależnym myśleniem. Poza tym, jeśli ktoś w dzieciństwie podkopywał nasze zaufanie do siebie, nie interesował się tym, co czujemy i myślimy, czy też straszył, że idąc własną drogą, napytamy sobie tylko biedy - może brakować nam odwagi. Niezależne myślenie jest zasilane duchem odkrywcy. Mógł on zostać w nas zgaszony. Ale dobra wiadomość jest taka, że można go stopniowo, ponownie rozbudzić.
Jak wielki jest konflikt między pracą terapeutyczną a duchowością? Czy ta ostatnia ma specyfikę kulturową i geograficzną?
To zależy, jak rozumie się duchowość. Czym bardziej lokalnie lub wyznaniowo, tym większy konflikt. Kiedy utożsamiamy się bardzo wąsko z jakąś - naszym zdaniem - jedyną słuszną prawdą, wtedy dzieląc się nią, zaczynamy wciskać innych w te ramy. Kiedy jednak rozumiemy duchowość jako dążenie do odkrywania pełni potencjału ludzkiego, za pomocą metod dostosowanych do potrzeb i możliwości konkretnej osoby, wtedy ten konflikt jest mniejszy. Dotyczy wtedy głównie pogodzenia się z faktem, że nie wszyscy pojmują rozwój podobnie jak my. Mówię tu o konflikcie wewnętrznym, ale on i tak zawsze ujawnia się w jakimś stopniu w naszej postawie, nawet jeśli uznajemy zasadę, że terapeuci - w ramach neutralności - nie powinni namawiać do przyjęcia jakiegoś światopoglądu. W praktyce bowiem trudno nie dzielić się czymś - choćby bardzo oszczędnie i nie wprost - z czym się mocno utożsamiamy.
Stan, do którego powinniśmy dążyć to poczucie dobrej obecności. Skąd wziąć narzędzia do pracy nad tym poczuciem?
Z metod terapeutycznych i z praktyk duchowych. Dobro-stanowi sprzyja rozwijanie uważności zwróconej do wewnątrz, uwalnianie utraconej swobody odczuwania, oswajanie własnych emocji, wyciszanie wewnętrznego karzącego nadzorcy, regulowanie flashbacków emocjonalnych, rozwój życzliwości do siebie i innych czy uczenie się wyciszania aktywności myślowej, kiedy nie jest nam potrzebna.
Nasze wrodzone predyspozycje psychiczne wyposażają nas w różne systemy emocji. Jak ważna jest nad nimi kontrola?
Od tego zależy, na ile żyjemy kompulsywnie i automatycznie, a na ile świadomie, z wyboru. Ale kontrola nie oznacza tłumienia emocji tylko akceptującą swobodę bycia z nimi, kiedy się pojawiają i zgodę na to, że odchodzą. Oraz rozumienie, jaką informację nam przekazują. Z kolei swoboda doświadczania emocji nie oznacza impulsywnego wyrzucania ich z siebie, bez oglądania się na skutki.
Pisze pan, że w czasie gdy mózg podtrzymuje nas przy życiu, komórki dążą do śmierci. Biologiczny sabotaż nie pomaga człowiekowi w osiągnięciu stabilności.
Też mam wrażenie, że nie pomaga. Zwłaszcza że nasze zmysły każą nam w pełni utożsamiać się z ciałem fizycznym, a przez to boimy się śmierci. Co według starych systemów duchowych jest iluzją wynikającą z ograniczeń percepcji zmysłowej. Lecz skoro i tak nie ma ucieczki od przemijania… warto spróbować dostrzec i jakieś lepsze jego strony. Po 40. poczułem, że czasu jest mało i jak na czymś mi zależy, lepiej żebym działał teraz. Inna zmyłka naszej biologii sprawia, że około 20. mamy poczucie, że lata otwartych możliwości wydają się niewyczerpane… ale to może też dawać duży zapał do działania i napełniać optymizmem. Wie pani, że obecnie starzenie na poziomie komórkowym postrzega się coraz bardziej na poziomie epigenetyki? Zapis w DNA zostaje w zasadzie ten sam (bo mutacje są na bieżąco naprawiane), ale degenerują białka histonowe decydujące o odczycie informacji, poprzez wpływ na procesy metylacji. We współczesnych badaniach na razie ustalono, że ten proces opóźniają: niskokaloryczna, ale pełnowartościowa dieta, wystawianie organizmu na chłód (np. morsowanie) lub gorąco (np. sauna) oraz trening typu HIIT (krótkie sesje treningowe o wysokiej intensywności, interwałowe).
Starzejemy się, umieramy. Nie jesteśmy więc uprzywilejowani wobec innych form życia na ziemi. A duchowość? Czy to nas nie wyróżnia?
Pod względem śmiertelności faktycznie nie jesteśmy, ale pod względem potencjału do rozwoju zdecydowanie. A tym, w gruncie rzeczy, jest duchowość - dążeniem do pełni istnienia, czyli do oświecenia. Albo - mówiąc językiem komputerowym - do zwiększenia poziomu posiadanych uprawnień w systemie wszechświata. To tak, jakby z poziomu użytkownika przejść na poziom administratora systemu. Tylko wszechświat jakoś niechętnie podnosi nam ten poziom uprawnień...
Stan oświecenia, to - jak pan mówi za Sadhguru - to jak stan po marihuanie, kiedy jednak nie zatracamy zdolności poznawczych. Wymaga to praktyki, czy może być nam dane? I czym jest?
Trudno naprawdę wiedzieć, jak się nie zaznało. Mogę się wypowiedzieć tylko z zasłyszenia. Analogia Sadhguru to taka próba przybliżenia ludziom doświadczenia, z którym nie mieli do czynienia. Trzeba się odwoływać do czegoś, co znane. A że w USA dostęp do marihuany rośnie, coraz więcej osób wie, o co w tym doznaniu chodzi. Kiedyś inny oświecony (nie pamiętam który) zapytany, co sądzi o znaczeniu seksu w życiu, powiedział: „pytasz mnie, jak ważny jest seks, kiedy każda komórka mojego ciała jest w nieustannym orgazmie”. To inna analogia. Brzmi miło. Dla wielu zbyt miło, żeby było prawdziwe. I nawet mieliby trochę racji, bo choć stały błogostan w oświeceniu występuje, to ekstaza już tylko okresowo. Poza takimi doznaniami w oświeceniu występuje poczucie jedności ze wszechświatem. Nie ideowe, tylko namacalne. Gdybym znów miał się odwołać do technologii i naszkicować jakąś analogię, to jest trochę tak, jakby postać z zaawansowanej gry komputerowej, czyli my we wszechświecie - proszę sobie wyobrazić taką grę, w której jest cały świat i są postacie posiadające własną zaawansowaną sztuczną inteligencję, tak dużą, że mają poczucie własnego istnienia - no więc to trochę tak, jak gdyby taka postać zhakowała system i zdała sobie sprawę, że jest częścią całego oprogramowania tworzącego tę rzeczywistość gry. I tylko na pewnym poziomie jest oddzielna, ale na głębszym jest aspektem tego systemu, który nawet mógłby ją wchłonąć z powrotem, a wtedy jej indywidualne istnienie skończyłoby się. Na dodatek, ta postać uświadamia sobie, że to czym jest sama, składa się z kilku warstw. Że oprócz tego, co postrzega zmysłami biologicznymi, jako ciało fizyczne, ma też inną, bardziej subtelną strukturę, bez której nie mogłaby istnieć. Czyli ciało energetyczne. I kiedy umiera… hm, to jest trochę jak odradzanie się bohatera w grze - zyskuje nowe ciało, ale informacje o tym, kim była i jakie miała cechy, zostają zachowane (odpowiednik karmy z systemu jogi). Nie mówię, że dosłownie żyjemy w grze, jest to rodzaj analogii. Są, nieliczne raczej osoby, które spontanicznie doświadczyły oświecenia, ale oznacza to, że wcześniej zaistniały już w nich ku temu potrzebne warunki. Ale tu wkraczamy w dyskusyjny dla wielu temat inkarnacji, nierozerwalnie związany z oświeceniem… Czyli generalnie trzeba to sobie wypracować wcześniej czy później. Co ważne, oświecenie nie jest stanem jednorodnym, ma pewien zakres. Czyli po oświeceniu można nadal się rozwijać, choć część oświeconych odkrywa to dopiero po długim czasie.
Myślenie nieraz przeszkadza w uzyskaniu stanu dobrostanu, czy przestawienie zwrotnicy zawsze wymaga obecności terapeuty?
Nie powiedziałbym tak. Część osób dobrze sobie radzi na ścieżce samorozwoju z pomocą książek, warsztatów, przyjaciół i własnej praktyki. Ale bez jakiejkolwiek podpowiedzi byłoby trudno. To jakby wyruszać w niezbadany teren bez mapy. Warto tylko sprawdzać, jakich wybieramy sobie przewodników, bo wielu ludzi ledwie czegoś liźnie, a już rzuca się do prowadzenia innych.
Zdolność do kierowania uwagą przybliża nas do stanu oświecenia. Wymaga jednak ćwiczeń i zerwania z rutyną. To praca na całe lata!
Ja też bym wolał, żeby to działo się szybciej. Ale inne, prostsze rzeczy też wymagają wielu lat przygotowań. Choćby standardowa edukacja trwa 16 lat, licząc od podstawówki do ukończenia 4-letnich studiów. Na dodatek rozwoju wewnętrznego nie uczą w szkole. Nawet oduczają poprzez przesadne koncentrowanie uwagi na umiejętnościach czysto intelektualnych, tj. zapamiętywaniu i analitycznym przetwarzaniu posiadanych informacji. Zresztą ten klasyczny model wykształcenia już niedługo straci na znaczeniu, bo systemy sztucznej inteligencji będą dużo skuteczniejsze w przetwarzaniu złożonych informacji niż ludzie. Stanie się to szybciej, niż większość się spodziewa.
Jak zatem obudzić w sobie obserwatora? W pracy nad umysłem mówi pan o uważności, ale zakłócają ją lęki i mechanizmy obronne. Jak je odblokować?
Uważność pomaga rozpoznawać wzorce unikania kontaktu z uczuciami. Jedni z nas robią to przez pośpieszne działanie albo obsesyjne myśli, np. zamartwianie. Inny wariant to trywializowanie przez poświęcanie większości uwagi sprawom błahym. Albo nadmierna intelektualizacja, czyli ciągle snucie analiz i rozmyślań, co też zmniejsza zdolność do odczuwania. Jeszcze inni odpływają od tego, co trudne w świat marzeń, oglądanie non stop telewizji czy w gry komputerowe. Albo w senność. Albo upraszczają rzeczywistość w czarno-biały sposób, uwalniając się od bardziej złożonych uczuć. Pierwszy krok to zawsze rozpoznanie sytuacji. Do tego potrzebna jest uważna samoobserwacja. W rozwijaniu jej pomocne będą medytacja czy praktyka typu felt sense. Nie zawsze można to zrobić samemu, zwłaszcza kiedy ktoś często sięga bezwiednie po mechanizmy obronne.
Mechanizmy obronne, o których pan mówi, działają jak gorset, który nie pozwala nam się rozpaść. Czy sznurki trzeba popuszczać stopniowo, czy zdecydować się na szybkie cięcie?
Doceniałbym wszystkie mikrozmiany. Długie serie mikrozmian w pewnym momencie kumulują się i sprawiają, że wydarza się większą zmiana, dająca namacalne poczucie postępu. Czyli jak ktoś jest już gotowy na szybkie cięcie, może go dokonać. Ale nie jako gest kamikadze.
Ważne jest rozpracowywanie lęków „na bieżąco”, rozbrajanie ich?
Uważam, że bardzo ważne. To taka praktyka w codzienności. Na początku trudna, ale z czasem przychodzi coraz łatwiej. Bo oprócz praktyki, do której zasiadamy w ciszy i odosobnieniu, bardzo ważne jest przenoszenie uważności do codziennego życia. Kiedy jedziemy samochodem, spacerujemy, myjemy naczynia, a przy pewnej wprawie nawet kiedy rozmawiamy z kimś, możemy pozostawać uważni na wewnętrzne doznania.
Skąd w nas taki opór przed zmianą? Dlaczego wolimy tkwić w schematach niż poza nie wyjść?
Stoi za tym siła przyzwyczajenia, a więc dobrze utorowane ścieżki neuronalne. Na dodatek stare, nawet niewygodne, jest oswojone, a nowe nieznane, a więc niepokojące.
Ważne, byśmy byli szczęśliwi, kreatywni i żyli w zgodzie ze sobą. Czasami mamy problem, by rozróżnić, co znaczy „ze sobą” a co „z innymi”. Jest sposób, by nie stać rozdartym, w szpagacie?
To stopniowy proces. Opiera się na uważności skierowanej do wewnątrz, dzięki której zaczynamy siebie poznawać i lepiej rozumieć. Życzliwej uważności, która nie służy jako pożywka dla wewnętrznego nadzorcy, czyli nie zaprowadzi nas do obwiniania się czy zawstydzania. Tylko jest przyjaznym towarzyszeniem sobie, z zainteresowaniem. W ten sposób możemy stopniowo rozpoznawać, jak dają znać o sobie własne potrzeby, a jak odzywają się wyuczone schematy, które sączono nam z zewnątrz. Co pochodzi z autentycznego ja, a co jest głosem nadzorcy. Co wynika z ciekawości i zamiłowania, a co jest powinnością. Kiedy rozwijamy to rozróżnienie, w coraz większym stopniu możemy wybierać, które pragnienia postaramy się realizować, które odłożymy. A jeśli decydujemy się coś odłożyć, to co za tym stoi - wewnętrzne rozeznanie czy presja nadzorcy zasiewającego zwątpienie i podcinającego nam skrzydła. Chociaż rozwijanie szacunku i uważności na siebie nie musi oznaczać tracenia z oczu innych ludzi, oznacza jednak przesunięcie priorytetów i poświęcenie znacznej uwagi człowiekowi, który jest w nas samych.
Głębokie doznanie obecności tu i teraz oraz umiejętność odpuszczania (letting go) to marzenie wielu z nas, ale wciąż zakłócane. Epidemia też niektórym w tym nie pomogła; spotęgowała lęk, zwiększyła brak poczucia bezpieczeństwa. Jak pan sobie poradził, jak pan rozmawia z pacjentami, którym nagle zachwiał się świat?
To trudny temat. Realność miesza się z wpływem przekazu medialnego, a odbiór tego amalgamatu zależy od własnych życiowych doświadczeń, a więc też od bazowego poczucia bezpieczeństwa, gotowości do niezależnej oceny sytuacji, a też od oceny własnego stanu zdrowia. Staram się rozmawiać z ludźmi, uwzględniając to wszystko. A sam sobie radzę tak, że w miarę dobrze znam stan swojego zdrowia i dbam o nie najlepiej, jak umiem i długoterminowo. Uważnie analizuję napływające informacje, odnoszę je do szerszego kontekstu. Pomaga mi to szacować, na ile zagrożenie dotyczy mnie albo osób, z którymi mam kontakt. I ufam tej ocenie sytuacji, dopóki nie mam powodu zmienić zdania. W ten sposób zachowuję własny ogląd sytuacji. Na przykład fakt, że zmarła kolejna osoba w moim wieku, nie oznacza automatycznie, że moja sytuacja się zmienia. Codziennie giną ludzie w wypadkach drogowych, a jednak autami jeździmy. I nie oznacza to, że bagatelizuję śmierć. Jestem daleki od tego. Rzecz w tym, że jest wiele uwarunkowań, na jedne mamy wpływ, na inne nie, i to dotyczy wielu aspektów życia.
Trudniej znaleźć spokój teraz? Czy może niektórym paradoksalnie jest łatwiej w odnalezieniu drogi?
Niektórym wycofanie i spowolnienie wymuszone lockdownem pomogło w zatrzymaniu i większym zaangażowaniu w wewnętrzną pracę. A inni z różnych powodów stracili poczucie bezpieczeństwa i są dalej od spokoju niż kiedykolwiek wcześniej. Część z nich ma faktyczne powody do obaw, bo oni sami albo ich bliscy są w wąskiej grupie osób o podwyższonym ryzyku ciężkiego przebiegu infekcji albo ponieśli dotkliwe straty finansowe, które zachwiały ich bezpieczeństwem bytowym. Są też osoby w żałobie po stracie bliskich. Bardzo ucierpiały dzieci i młodzież, skutki tego będziemy odwracać przez długie lata. Czasem płakać mi się chce, jak o tym myślę. Sam staram się jak najlepiej wykorzystać ten czas na to, co ważne, inwestować w bliskie relacje i rozwój.