Paweł Skiba: Pojechałem na Eurowizję nie po to, by wyglądać, ale żeby śpiewać
Internauci niemal jednogłośnie uznali, że to on podczas 65. Konkursu Piosenki Eurowizji „uratował polski występ przed katastrofą”. Jak do tego doszło? Kulisy swojej muzycznej drogi zdradza nam wokalista, Paweł Skiba.
- Pamiętasz kiedy pierwszy raz w życiu stanąłeś na scenie?
- Miałem wtedy jakieś cztery lata, to był festiwal pieśni religijnej w pobliskiej wiosce. Byłem na tyle mały i zestresowany tym, co się dzieje, że moja babcia stała centralnie za mną na scenie i trzymała mnie za rękę. Jak śpiewałem zwrotkę i ze stresu przerywałem, to ona przypominała mi słowa kolejnego wersu i dopiero wtedy leciałem dalej z piosenką. I... zająłem pierwsze miejsce na tym festiwalu. (śmiech)
- Pochodzisz z małej miejscowości (Szozdy, powiat biłgorajski – przyp. red.). Czy uważasz, że to utrudniło Ci muzyczny start?
- W tej miejscowości jest raptem kilkadziesiąt domów i nie dzieje się praktycznie nic, ale cieszę się, że wychowałem się właśnie tam, bo dzięki temu ukształtowałem swoją wrażliwość. Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że kiedykolwiek trafię do Warszawy czy do jakiegokolwiek większego miasta. Jestem stuprocentowym chłopakiem z prowincji, który kocha przyrodę i potrzebuje czasami uciec od ludzi. Za to, w jakim miejscu teraz jestem, mogę tylko podziękować moim rodzicom, bo kto „normalny” w takiej sytuacji powiedziałby: „Paweł, idź na studia muzyczne, będziesz z tego żył”. Po skończeniu szkoły średniej bardzo chciałem robić coś związanego z muzyką, ale nie było gdzie. Najbliższe miasto, w którym można było jakoś podziałać w tym kierunku, to był Lublin, ale ja tak naprawdę nie wiedziałem do końca, w co chcę iść. Skiba i jazz? No nie, nie czuję się jazzmanem ani artystą, który jest totalnie niszowy, nawet nie chcę być takim artystą, bo pragnę tworzyć muzykę dla szerokiego grona odbiorców. Przez pewien czas próbowałem swoich sił w castingach do różnych talent show i po kilku nieudanych bataliach stwierdziłem, że chyba jestem za słaby na to wszystko i że po prostu się nie nadaję. Moi rodzice zauważyli, że się poddałem i to oni zabrali mnie na casting do „Bitwy na głosy”, informując mnie o tym zaledwie dzień wcześniej. Pojechałem tam bez entuzjazmu, totalnie nie zależało mi na tym castingu, bez żadnego stresu wyszedłem, zaśpiewałem... i dostałem się do drużyny Natalii Kukulskiej, gdzie poznałem masę świetnych ludzi. A po programie poszedłem na studia na Bednarską w Warszawie (Zespół Państwowych Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina – przyp. red.) na wydział wokalno-estradowy. Skończyłem tę szkołę i to wtedy moja muzyczna przygoda rozpoczęła się na poważnie.
- Dziś możesz się pochwalić wieloma sukcesami muzycznymi, w tym występem na Eurowizji. Jak to się stało, że znalazłeś się w polskiej delegacji na tegoroczny festiwal?
- Trafiłem tam dlatego, że pracuję w programie „Jaka to melodia?”, z którym związany jest też Rafał Brzozowski, czyli nasz reprezentant. Jak otrzymałem tę propozycję, to z jednej strony bardzo się ucieszyłem, bo na tym festiwalu nie ma czasu na ściemnianie, nie ma wcześniejszego nagrywania w studio, tylko wszystko jest grane na żywo, więc po prostu miałem okazję, żeby zrobić dobrą robotę i liczyłem na to, że właśnie taką robotę zrobię. Z drugiej strony, Eurowizja jest jednak dość specyficznym festiwalem i przyznam szczerze, że to nie do końca mój klimat, bo sam robię trochę inną muzykę. Gdybym pracował normalnie, tak jak pracowałem przed pandemią, to prawdopodobnie olałbym tę propozycję i w ogóle bym tam nie pojechał, ale że mamy sytuację taką, jaką mamy, to pojechałem. Chciałem pomóc, a sam nie miałem nic do stracenia, przy czym bardzo zależało mi na tym, żeby na scenie nie było mnie widać – a jedynie słychać. Zgodziłem się pojechać na Eurowizję tylko i wyłącznie po to, by zrobić to, co robię najlepiej – nie pojechałem tam, żeby wyglądać, tylko żeby śpiewać. Rafał (Brzozowski – przyp. red.) miał choreografię, na scenie działo się dużo, co akurat dla mnie zadziałało na duży plus. Stanąłem tam i zaśpiewałem najlepiej jak umiem, a ze wszystkich rzeczy jakie robię w życiu, stanie na scenie wychodzi mi akurat najlepiej (śmiech).
- Spodziewałeś się takiego odzewu po występie? Internet wręcz oszalał na Twoim punkcie, niejednokrotnie nazywając Cię tym, który „uratował nas przed katastrofą”.
- Totalnie nie. Jak wstałem na drugi dzień i zobaczyłem co się dzieje, to byłem w totalnym szoku. Jechałem tam z takim zamiarem, by jak taka cicha myszka zrobić robotę i wrócić do Polski, tylko na tym mi zależało. A tu ktoś jednak docenił, że w muzyce, jak we wszystkim, trzeba być szczerym, bo to zawsze wychodzi na pierwszy plan. Wiedziałem, że nasz występ z różnych względów raczej jest skazany na porażkę, ale mimo wszystko chciałem zrobić dobrą robotę. Stojąc na scenie śpiewałem prosto od serducha. Miałem gdzieś, czy stoi tam Rafał, Beata Kozidrak czy Whitney Houston – skupiłem się tylko na tym, by zaśpiewać najlepiej jak potrafię. No i opłaciło się. Ludzie to zauważyli i to jest niesamowite!
- Zamierzasz nagrać swoją wersję „The Ride”?
- Nie, nie, nie. Dobrze, że to wszystko się wydarzyło, że zrobił się taki, nazwijmy to, „bum” na mnie, ale nie chcę na tym bazować. Tak naprawdę w tym momencie już mógłbym wydać singla i zrobić szum w całej Polsce, ale jaki to ma sens? Jestem celebrytą czy artystą? Bo wydając teraz singla byłbym celebrytą, a chciałbym, żeby ludzie skupili się na mojej muzyce, a nie na tym, dzięki komu zrobiłem show. Moim głównym celem na obecną chwilę nie jest kontynuacja całej tej eurowizyjnej otoczki, bo to już było, minęło. Zrobiłem tam wszystko co mogłem zrobić z utworem „The Ride”, więcej się już nie da, więc w tym momencie skupiam się mocno na własnej twórczości muzycznej.
- Masz już konkretne plany w tym kierunku? Możemy się spodziewać np. Twojej autorskiej płyty?
- Mamy już masę materiału na płytę, ale cały czas nad nim pracujemy, wciąż robimy nowe utwory. Nie mam sprecyzowanego terminu wydania nowego singla, bo założyłem sobie, że zrobię to dopiero wtedy, gdy będę mieć 10 utworów, które będą najlepszymi, jakie kiedykolwiek zrobiłem, z czego cztery będą kosmicznie dobre, a dwa będą stuprocentowo kupione przez rozgłośnie radiowe. Dopiero wtedy będę mógł konkretnie, z terminami, planować płytę i wydawać single, bo moim zdaniem nie ma sensu „rzucania” utworów w ciemno. Natomiast w najbliższym czasie w moim wykonaniu ukaże się cover pewnego utworu, bez żadnej obróbki studyjnej, trochę takie live session, bo chcę pokazać ludziom, którzy zaczęli mnie obserwować po Eurowizji, że ja śpiewam na serio. Zresztą, mój ostatni utwór „Miłość” w przeciągu dwóch czy trzech dni po festiwalu dobił do blisko 200 tys. wyświetleń z 50 tys., a to znaczy, że ludzie faktycznie zainteresowali się tym co robię.
- Poza pracą nad autorskim materiałem angażujesz się też w szereg innych muzycznych projektów. Śpiewasz m.in. w grupie GOOSEBUMPS i w Studiu Accantus. No właśnie, Accantus, czyli głównie musicale, a Tobie podobno nie było z nimi za bardzo po drodze.
- Sama prawda! Ja jestem drański muzycznie chłopak (śmiech) i mnie kompletnie nie kręciły rzeczy musicalowe czy bajkowe. Może to jest nienormalne, ale bajki to nadrabiam do tej pory, bo jak byłem dzieckiem to ich praktycznie w ogóle nie oglądałem. Za dzieciaka słuchałem zespołu Metallica i innych totalnie rockowych kapel, które uwielbia mój ojciec, więc od najmłodszych lat byłem zaszczepiony ostrą muzą. Jednak z perspektywy czasu bardzo się cieszę, że trafiłem do Accantusa, bo to tam genialnie rozwinąłem się muzycznie, a po drugie zrozumiałem, że można łączyć jedno z drugim i że nie można bać się różnych stylów muzycznych, że trzeba słuchać różnej muzyki i odkrywać różne rzeczy, bo dzięki temu najlepiej się rozwijamy. I dlatego też już nie boję się brać udziału w różnych projektach – czy to Accantus, czy właśnie GOOSEBUMPS, w którym śpiewamy acapella. Wyobraź sobie, że na scenie robisz aranż wyłącznie swoim głosem i ktoś do tego śpiewa. Pewnie teraz masz przed oczami, że stoisz nieruchomo i skupiasz się jedynie na tych dźwiękach, a my na naszych koncertach skaczemy po scenie, tańczymy, bawimy się tą muzą... i to wszystko jakoś brzmi! To jest serio niesamowite.
- W ubiegłym roku wyszedłeś na ulicę. Mam tu na myśli Twój Street Tour po kilku polskich miastach. Mało który artysta decyduje się na takie przedsięwzięcie.
- Skłoniła mnie do tego sytuacja związana z pandemią. Pamiętam, że w tamtym roku, dokładnie 16 marca przyjechałem do rodzinnego domu w Szozdach i myślałem, że to wszystko będzie trwało maksymalnie miesiąc, a spędziłem w domu miesiące cztery, obijając się o bardzo różne stany emocjonalne w mojej głowie, bo nie wiedziałem co mnie czeka. W końcu stwierdziłem, że wezmę sprawy w swoje ręce i z moją managerką Dominiką wymyśliliśmy, że spróbujemy street touru. Zresztą, ja dawno temu już tak śpiewałem i grałem na akordeonie. Wyniosłem z tego bardzo dobre doświadczenia, więc zdecydowaliśmy się odtworzyć taką uliczną trasę po Polsce razem z genialnym gitarzystą, Kubą Laszukiem. To był prawdziwy dreszczyk emocji, bo w przypadku takich koncertów nigdy nie wiesz na kogo trafisz ani jak cię odbiorą słuchacze, ale jako że nie mieliśmy nic do stracenia, to zaryzykowaliśmy. I to był najlepszy pomysł podczas całej pandemii! Ja dopiero wtedy zauważyłem, ilu mam fanów w całej Polsce. Np. tydzień przed koncertem dawałem znać, że wystąpię tu i tu, o tej i o tej godzinie, w tym i w tym miejscu i ludzie już tam na mnie czekali, a to, co się działo w trakcie występu jest nie do opisania! Wiem też, że jeśli w tym roku nadal nie będzie można grać pełnych koncertów, a póki co to się na to nie zanosi, to możliwe, że zrobimy taką samą trasę, tylko poszerzoną o jeszcze kilka innych miast. To są zupełnie inne emocje i inne doświadczenia, za które jestem wdzięczny i bardzo się cieszę, że udało mi się zagrać trasę na streetcie, bo teraz mam stuprocentową pewność, że wychodząc na scenę nie zawiodę ani fanów, ani samego siebie.
- Twój głos można usłyszeć nie tylko na koncertach, ale też w produkcjach dubbingowych. Jak się w nich odnajdujesz?
- Dubbing jest super! To mnie strasznie nakręca. Ostatnio nagraliśmy film „Arlo”, w którym miałem główną rolę, a teraz będzie kontynuacja tej produkcji w postaci serialu, więc w najbliższym czasie czeka mnie sporo takich nagrań. Kilka lat temu miałem też główną rolę w „Małej stopie” i pamiętam, że jak wyszedłem wtedy ze studia to serio czułem się jak yeti, w którego postać się wcielałem (śmiech). Był środek lata, a ja, wychodząc po czterogodzinnej pracy w studiu, w środku Warszawy przez dobre pół godziny miałem wrażenie, że jestem owłosionym, trzymetrowym yeti. To aż tak wchodzi w krew! Piękna sprawa.
- Gdzie można śledzić Twoją twórczość?
- Jeśli ludzie chcą mnie posłuchać to zapraszam na mój kanał YouTube, gdzie jest już kilka utworów, a za chwilę pojawi się kolejny cover. Natomiast obiecuję, że zrobię wszystko żebyśmy spotkali się na koncertach, a jeśli nie będziemy mogli ich organizować, to ponownie spotkamy się na ulicach Waszych miast w ramach kolejnej edycji Street Tour! A jeśli ktoś chce wesprzeć, to co robię, to zapraszam także na mój Patronite.