Paweł Smolorz: Cztery koła durniów, czyli auta w mieście
Znam durniów, którzy w beztydziyń wsiadają w swój spleśniały w progach samochód rocznik 97, odpalają tę blacharską rekonstrukcję historyczną i gnają w teren. Durniów, bo wiem, że to dystans niespełna kilometra.
Durniów do kwadratu, bo aby przejechać ten nieszczęsny kilometr (o 7 rano można - co najwyżej - toczyć swój zabytek, bo takie są korki), tracą dwa razy więcej czasu, niżby dystans ten pokonać zechcieli na ogumieniu trampek.
Oczywiście, owe durnie lansują się jako klasa młodych niezamożnych, szerzej - niezamożnych z winy „systemu”, to jest przez los poszkodowanych; przeto (z winy owego „systemu”) mają „złote rączki”. Owe „rączki” są postrachem fachowców - zawodowców - „bo tak jest taniej” - mawiają, i jak im pęknie w domu rura, to zrazu stają się specami rangi majstra inżyniera od hydrauliki. Jak sztromu niy ma, to są elektrykami, a jak szambo wybije, to ochoczo w nim, po taniości, nurkują. Wyobrażam sobie, co by było, gdyby w ich „rączki złote” dostała się atomowa elektrownia - możemy być pewni - zostaliby specami od wzbogacania uranu rangi fizyków Kim Dzong Una.
Zapewne każdy z was ma takiego swojego „oszczędnego” durnia, który jednak zawsze ma w bajtliku na wożenie luftu nowym golfem (rocznik 90) z „korkiem wstydu LPG”, ukrytym pod klapką wlewu paliwa. Ale zrozumcie. Samochód dlań to wyznacznik luksusu społecznego - co jak co, ale w Polsce jak nie masz auta, najlepiej w stanie igła z Rajchu, spalanie 14 na mieście - toś jest ofiara losu. Tak się utarło: posiadanie samochodu skutecznie okrywa tajemnicą „żen” statusu społecznego. Dlatego lepiej się w komunikacji miejskiej nie pokazywać - a jeszcze z biletem miesięcznym, toż richtig gańba!
Uwierzcie, pełno obok nas współtowarzyszy niedoli, którym przeobrażenia mentalno-intelektualne idą jak po grudzie, więc mamy Katowice z każdej strony zatkane „nowiuśkimi” golfami LPG albo leasingowanymi cackami (zepchniętych z etatu na samozatrudnienie rekinów biznesu), którymi królowie miejskich szos usiłują, bez przebaczenia, zaparkować, oczywiście jak najbliżej celu i za darmo.
Dobiliśmy już do granic. W centrum Katowic potykamy się o samochody. Powciskane w każdy wolny metr kwadratowy. A tu się jeszcze zmieści, a złożę lustereczko, aaa tam, zatarasuję drogę, ale włożę za szybę karteczkę z numerem, niech zadzwonią to odjadę - i oczywiście „to wszystko przez urzędasów, bo nie budują miejsc parkingowych”.
W istocie dla urzędasów jest inne zadanie - wymóc prawnie „przeobrażenie mentalne” niektórych katowiczan. I wbić im do głów stosownymi cennikami i zakazami, że centrum miasta to nie strzeżony plac parkingowy za 2 zł/h. A do komunikacji służą tramwaje, autobusy i pociągi, którymi, choć organizacja transportu publicznego w Śląskiem wciąż nie zwala z nóg, dojedziemy, w konfrontacji z golfem LPG, na miejsce szybciej i pięć razy taniej.
Miasto bez aut to zysk dla miasta, a i niektórych durniów w końcu będzie stać na hydraulika, elektryka, szambonurka, a może i na fizyka jądrowego.