Pięćdziesiąt lat festiwalu minęło koncertowo
W wielu relacjach na temat Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku pojawia się słowo „ewenement”. Jest wiele powodów, żeby go użyć.
Raz, bo jest to jeden z najdłużej trwających festiwali muzyki poważnej w Polsce. W kraju, który ma szczątkową edukację muzyczną, a triumfy odnosi disco polo.
Dwa, bo do niewielkiego w końcu miasta za niewielkie gaże raz w roku zjeżdżają pianiści, którzy bez problemu zapełniają widownią sale koncertowe na całym świecie. Trzy, bo jest to wielka, trwająca tydzień impreza, którą przygotowuje nie sztab etatowych menadżerów kultury, lecz garstka społeczników skupiona w Słupskim Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym. A jak to się 50 lat temu zaczęło?
Jest pomysł, jest sala, będzie festiwal
Pomysł stworzenia pianistycznego festiwalu miał profesor Andrzej Cwojdziński, wtedy dyrektor koszalińskiej orkiestry symfonicznej. Zaproponował to Lublinowi. Nie chcieli. Koszalin zaś nie miał odpowiedniej sali. Taką Cwojdziński znalazł w Słupsku, gdy Zbigniew Pawlicki, wtedy szef redakcji muzycznej w szczecińskim radiu, przywiózł go do świeżo odbudowanego Zamku Książąt Pomorskich. Pana Andrzeja zachwyciła Sala Rycerska.
50. Festiwal Pianistyki Polskiej w Słupsku.
Na zorganizowanie pianistycznej imprezy w Słupsku namawiał go także Henryk Zbigniew Wrembel, w 1967 roku sekretarz STSK. Potem poszło błyskawicznie. Profesor Cwojdziński przekonał do idei festiwalowej Jana Stępnia, ówczesnego przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Słupsku.
Ten, nie bez problemów, zdobył zgodę Zdzisława Kanarka, szefa wydziału propagandy w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Koszalinie. - Naszemu miastu była potrzebna duża, promocyjna impreza wysokiej rangi artystycznej, znana w całym kraju - mówił Jan Stępień w 2006 roku w gazetce festiwalowej z okazji 40. FPP.
Plejada gwiazd
O to, żeby o słupskim festiwalu usłyszał cały kraj, postarał się charyzmatyczny krytyk muzyczny Jerzy Waldorff. W swoim wyjątkowym stylu pisał i opowiadał w ogólnopolskich mediach nie tylko o imprezie, ale i o Słupsku, zwłaszcza o jego gastronomii. Zawsze pochwalnie. Przez 50 lat wystąpili w Słupsku wszyscy wielcy polscy pianiści, począwszy od Witolda Małcużyńskiego i Haliny Czerny-Stefańskiej.
Grał też u nas niedostępny obecnie nie tylko dla słupskiej sceny Krystian Zimerman, tuż przed swoim spektakularnym zwycięstwem w konkursie chopinowskim. Po latach powtórzył jego drogę Rafał Blechacz. Wielu pianistów przyjeżdżało do Słupska wielokrotnie - bardziej z przyjaźni do życzliwej publiczności i organizatorów niż dla pieniędzy, które nigdy nie by- ły duże, bo i budżety festiwalowe nie przyprawiają o zawrót głowy, a muszą wystarczyć nie tylko na solistów, ale i opłacenie orkiestry - a od wielu lat tradycyjnie występują podczas FPP dwie - słupska i koszalińska.
To, co widać i słychać
Słupsk dobrze gości pianistyczną imprezę. A co ma w zamian oprócz artystycznych przeżyć i możliwości poznania, bez konieczności wyjeżdżania do wielkich miast, znanych artystów? Całkiem dużo. Po pierwsze, świetną orkiestrę, bo na pewno pomógł w rozwoju zespołu.
Po drugie, inspirację dla młodych ludzi, którzy chcą podążać śladem mistrzów - lista pochodzących ze Słupska świetnych pianistów jest już bardzo pokaźna. Po trzecie, trzy pomniki: Szymanowskiego, Chopina i Klawiaturę Pamięci w parku Szymanowskiego. Po czwarte, piąte i dziesiąte, co roku przez tydzień setki mieszkańców miasta, w różnym wieku, zapominają o zwykłym świecie, przenosząc się w świat muzyki. Różne rzeczy mają swoją cenę, ale to jest bezcenne.