Pielęgniarki na partyzanckiej wojnie z koronawirusem
O ryzyku, jakie ponoszą w pracy pielęgniarki, mówi dr Paweł Witt, prezes Polskiego Towarzystwa Pielęgniarek Anestezjologicznych i Intensywnej Opieki, pielęgniarz oddziałowy Klinicznego Oddziału Anestezjologii, Intensywnej Terapii i Opieki Pooperacyjnej Dziecięcego Szpitala Klinicznego UCK WUM. Absolwent CM UMK w Bydgoszczy.
Jak się panu pracuje w czasie pandemii?
Wydawałoby się, że lżej. W obecnej sytuacji w naszym DSK Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego nie odbywają się planowe zabiegi, pracujemy w warunkach ostrego dyżury. Ale to teoria, bo praktyka pokazuje, że choć fizycznie pracy jest mniej, psychicznie wyczerpuje nas ona o wiele bardziej. Wyraźnie widać napięcie, personel medyczny jest cały czas podenerwowany. Zaostrzają się konflikty między współpracownikami, bo wszystkim udziela się strach i nerwowość. Nie jest to obojętne dla naszego zdrowia psychicznego. Jesteśmy na takim etapie występowania wirusa w Polsce, że właściwie każdy w codziennym życiu może mieć kontakt z osobą zakażoną. Co chwilę rozpoczynają się więc kolejne śledztwa epidemiologiczne wśród personelu, bo okazuje się, że czyjś tata czy przyjaciółka są chorzy. Kolejne tygodnie będą na pewno jeszcze trudniejsze.
Medycy są na pierwszej linii frontu w walce z koronawirusem. Ale codziennie przekonujemy się, że to wojna partyzancka. Brakuje podstawowego sprzętu. Kto może, szyje maseczki, studenci drukują przyłbice w 3D. Całe oddziały wolontariuszy robią co mogą, by was wesprzeć.
Nasz szpital jest wyznaczona jako placówka, do której mają trafiać dzieci zakażone koronawirusem, które nie będą już zdolne do samodzielnego oddychania. Jak na razie takich ostrych przypadków wśród najmłodszych pacjentów nie ma, dzieci są leczone na oddziałach zakaźnych. Dlatego u nas, na dziś, sprzętu, np. kombinezonów ochronnych, nie brakuje. Ale docierają do mnie sygnały od pielęgniarek z całego kraju. Są miejsca, gdzie jest dobrze. Ale jest wiele takich, gdzie braki są ogromne. Pojawiają się prośby o maseczki z atestami, ale i o pomoc w pozyskaniu na nie pieniędzy.
Nie byliśmy przygotowani na to, co się dzieje.
Na epidemię nikt nie jest przygotowany. Do ostatniej doszło u nas przecież 100 lat temu. W naszym kraju występuje mało chorób zakaźnych. Efekt widać nie tylko w nieodpowiedzialnych zachowaniach tych, którzy nie stosują się do zaleceń sanitarnych, nie tylko w niedoborze środków ochrony bezpośredniej w szpitalach. Widać je także wtedy, gdy przychodzi nam założyć kombinezon, by uchronić się przez zakażeniem podczas udzielania pomocy pacjentowi z koronawirusem. Bo bywa, że nagle w głowie mamy pustkę: procedury był co prawda ćwiczone, ale w innych warunkach i po łepkach - zabrakło czasu i... kombinezonów, by każdy włożył strój, oswoił się z nim i bezpiecznie go zdjął. Na szkoleniu robiła to jedna osoba, reszta się przyglądała. A to, zwłaszcza w warunkach frontowych, nie takie proste zadanie, jak mogłoby się wydawać. Mówimy o specyficznym stroju: ważna jest kolejność wykonywanych ruchów zarówno przy zakładaniu, jak i zdejmowaniu. By nauczyć się robić to dobrze, sprawnie i szybko, potrzeba wielu prób. Na to dziś czasu nie ma. A nawet zwykłe rękawiczki mogą być zagrożeniem, jeśli nieumiejętnie je zdejmiemy. Pracownicy ochrony zdrowia, którzy mieli kontakt z osobą zakażoną, często zdejmują z siebie nie tylko kombinezon, ale całe ubranie, trzy razy biorą prysznic. I dalej nie mają pewności, czy zrobili wszystko dobrze, czy oni i ich rodziny są bezpieczne. Trzeba pamiętać, że inaczej na sprawę patrzy lekarz czy pielęgniarka, która całe zawodowe życie pracuje w szpitalu zakaźnym, inaczej personel ze szpitala powiatowego, nagle, decyzją rządzących, przemianowanego w jednoimienny szpital przyjmujący zakażonych koronawirusem. Ludzie, którzy dotąd, poza ospą, nie mieli do czynienia z chorymi zakaźnie, teraz mają odważnie i profesjonalnie stawić czoła pandemii.
Zarażonego personelu przybywa lawinowo, setki osób są na kwarantannie, zaczynają się nakazy pracy. Nieobecność chorych medyków będzie musiała być długa - najpierw czas na leczenie, potem jeszcze dwutygodniowa kwarantanna po wyzdrowieniu.
Polacy wychodzą na balkony, by wyśpiewać czy wyklaskać swoją wdzięczność dla lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych. Zapomnieli już chyba, jak reagowali na wasze nie tak dawne protesty. To ja przypomnę pierwszy z brzegu komentarz pod tekstem o tym, że pielęgniarki domagają się podniesienia wynagrodzenia: „Może od razu o 10 tys podwyżki. Leniom wiecznie mało”.
Czuję się jak w cyrku. Przez całe moje zawodowe życie nikt nie zachowywał się wobec mnie tak miło jak teraz. Dziś dostajemy posiłki z restauracji, ludzie dopytują, jak nam pomóc. A wykonujemy przecież tę samą pracę, co przed epidemią. Różnica polega tylko na tym, że dziś już nikt nie może powiedzieć: „pielęgniarki narzekają, że w służbie zdrowia jest źle, ale mnie to nie dotyczy, zdrowy jestem, a gdy trzeba będzie, pójdę do lekarza prywatnie". Ludzie widzą, że koronawirus dotyczy wszystkich. Niestety mam wrażenie, że gdy zagrożenie minie, gdy życie powoli wróci do normy, o naszym wysiłku i stresie każdy szybko zapomni.
A zanim życie wróci do normy, zabraknie pielęgniarek?
Braki są spowodowane tym, że personel medyczny musi wziąć wolne, by zająć się swoimi dziećmi. Ale nie tylko tym. Zarażonego personelu przybywa lawinowo, setki osób są na kwarantannie, zaczynają się nakazy pracy. Nieobecność chorych medyków będzie musiała być długa - najpierw czas na leczenie, potem jeszcze dwutygodniowa kwarantanna po wyzdrowieniu.
A respiratorów wystarczy?
Sprzęt to jedno, a personel, który umie i może go obsługiwać - drugie. W normalnych warunkach uprawniona do obsługi respiratora jest pielęgniarka po 3-mieisęcznym kursie kwalifikacyjnym lub po specjalizacji. W dobie epidemii pewnie da się to obostrzenie obejść. Ale nie łudziłbym się, że pielęgniarki z innych oddziałów szybko odnajdą się na oddziale intensywnej terapii i będą umiały dobrze zająć się pacjentem, który walczy o każdy oddech. Będą się bały, to zrozumiałe. Obrazki z Włoch pokazują, jak bardzo cierpią ciężko chorzy pacjenci, jak wyczerpujący jest kaszel, od którego się duszą. Jesteśmy na początku drogi, liczba zachorowań będzie rosła. Najważniejsze jest to, by nie znaleźć się w grupie osób, które będą potrzebowały specjalistycznego leczenia na oddziałach szpitalnych, a statystyki pokazują, że to grupa blisko 30 proc. Co do jednego jestem optymistą - mam nadzieję, ze współczynnik śmiertelności będzie u nas niższy niż we Włoszech. A jeśli chodzi o respiratory - nawet gdybyśmy mieli ich o wiele więcej, mogłoby to nas nie uchronić przed dużą liczbą zgonów. Włoskie statystyki pokazują, że jest bardzo wysoka śmiertelność wśród tych, których stan był tak ciężki, że wymagali podłączenia do respiratorów. Umiera 9 na 10 pacjentów w tym stanie, mimo podłączenia do aparatury.
Rok temu powstał raport na temat tego, jak w polskich szpitalach realizowana jest dyrektywa UE, która obowiązuje od 2013 roku, dotycząca zapobiegania zranień ostrymi narzędziami w pracy. Najbardziej narażone są na nie pielęgniarki. Organizatorem badania było Polskie Towarzystwo Pielęgniarek Anestezjologicznych i Intensywnej Opieki. Do jakich wniosków doszliście?
U większości pielęgniarek z ponad 10-letnim stażem często dochodzi do zranień. Nawet 7 na 10 ankietowanych zdarza się to więcej niż pięć razy w ciągu roku. Wydawałoby się, że najniebezpieczniejsze będą kaniule i igły, okazuje się, że równie groźne są szklane ampułki z lekami.
Gdyby każda pielęgniarka pracowała w jednym tylko miejscu, 1/3 szpitali trzeba by zamknąć. A tam są przecież pacjenci.
Nie można ich wymienić na plastikowe?
Można, bardzo łatwo. Różnicy w cenie prawie nie ma. Ale jest problem. Mowa o zwykłej soli fizjologicznej. Kiedy pielęgniarki proponują dyrekcji szpitala, by - przygotowując przetarg - określiła, z jakiego materiału ma być wykonana ampułka, słyszą, że będzie to odebrane jako próba ustawienia warunków pod konkretnego producenta. Czy to nasza wina, że obecnie tylko jedna firma w Polsce myśli nie tylko o jakości leku, ale i o tym, by stworzyć opakowanie, które nie stanowiłoby zagrożenia? Przetargi to zresztą pewna blokada, na która natrafia personel medyczny, który próbuje wywalczyć sobie bezpieczniejsze warunki pracy. Zwycięża zawsze najtańsza oferta, a te nowoczesne, bezpieczne opakowania są droższe. Niepokoi także fakt, że wielu zranień i zakłuć pielęgniarki nie zgłaszają pracodawcy. Jeśli nie ma rzetelnych danych, trudno o rzetelną kontrolę takiego szpitala. Potrzeba więc szkoleń dla pracowników ochrony zdrowia na temat zagrożeń, jakie niosą za sobą zranienia podczas pracy i na temat konieczności ich zgłaszania. Prawo unijne dopuszcza nakładanie kar na szpitale, które nie zapewniają dostatecznego bezpieczeństwa personelowi medycznemu. I może jej nałożenie dałoby dyrektorom do myślenia. Dobrym narzędziem mogłoby się okazać także uzależnienie składek ubezpieczeniowych dla szpitali od tego, na jakim sprzęcie się w nim pracuje. Jeśli sprzęt jest najniższej jakości, polisa powinna być najwyższa. Również dla pacjenta miałoby to znaczenie - wysokość uzyskanego ubezpieczenia różniłaby się w zależności od tego, przy użyciu jakiego sprzętu go leczono. Zasada jest prosta: nie ma bezpiecznego pacjenta, jeśli nie ma bezpiecznego pracownika ochrony zdrowia.
A jeśli już o ryzyku zawodowym mowa. Ostatnio doszło kolejne. Zwolniono dyscyplinarnie położną, która pokazała w sieci maseczkę zrobioną z ręcznika papierowego, a konsultanci wojewódzcy z innych dziedzin niż choroby zakaźne, dostali od resortu zdrowia zakaz wypowiadania się na temat koronawirusa. Walka z dezinformacją, czy zamykanie ust medykom?
Także nasze towarzystwo dostało informację, że wszystkie ustanawiane procedury w zakresie walki z koronawirusem muszą być konsultowane z Ministerstwem Zdrowia. Według prawa nic to jednak nie znaczy, choćby dlatego, że jesteśmy towarzystwem naukowym, korzystającym z wiedzy medycznej towarzystw naukowych na całym świecie i w żadnym stopniu nie podlegamy resortowi zdrowia. Bardziej jednak niż to zamykanie ust i próby ścisłej kontroli nad pracownikami służby zdrowia, martwi mnie ostatni komunikat minister Józefy Szczurek-Żelazko na to, by personel medyczny mógł pracować tylko w jednym miejscu (po protestach próbę wprowadzenia zakazu pracy w kilku miejscach złagodził minister zdrowia Łukasz Szumowski). Prawnicy są zgodni - taka odezwa nie ma mocy prawnej. Ale niepokój pozostaje. Robi nam się mały socjalizm. Dziś pielęgniarki, by uzyskać godną pensję, ale i dlatego, że jest ich po prostu za mało, pracują w 2-3 miejscach. Z jednego szpitala idą więc do drugiego, a następnego dnia do prywatnej kliniki. Jeśli, tak jak chce minister, wybiorą jedno miejsce, nikt nie zastąpi ich przy pacjentach z dwóch pozostałych. Szykuje się kolejny bubel, który nie spowoduje niczego innego poza wprowadzeniem jeszcze większego chaosu w szpitalach, bo problemu braku personelu nadal nie rozwiązuje. Gdyby każda pielęgniarka pracowała w jednym tylko miejscu, 1/3 szpitali trzeba by zamknąć. A tam są przecież pacjenci.