Pieniądze szczęścia nie dają? Niby to wiemy, ale tylko do czasu kumulacji Lotto
Lotto. Gracze z wieloletnim stażem wspominają czasy PRL: ręcznego wypełniania kuponów i odbierania nagrody na poczcie.
Przełom dla miłośników gier liczbowych nastąpił 11 marca 1973 roku, kiedy to miało miejsce pierwsze losowanie z udziałem kamer TVP. Gry losowe stały się masową pasją Polaków. Na relacje z losowania totka przychodziło się do znajomych i sąsiadów, którzy mieli telewizor marki Aladyn, potem Rubin. Nikt nie krył się z wygraną.
- Warto także odnotować datę 19 grudnia, kiedy wprowadzono bębnową maszynę losującą. Losowania przy użyciu specjalnych zwitków z tulejkami i bębna poruszanego ręcznie przeszły do historii. Począwszy od 1991 roku kolejne wymiany maszyn następowały już cyklicznie - dodaje Damian Wiśniewski z biura prasowego Totalizatora Sportowego. Dziś studio oglądać można także w internecie. Studio mieści się w jednej z dzielnic Warszawy, a gdzie konkretnie, jest - jak twierdzi pan Wiśniewski - tajemnicą.
Zanim szczęśliwe liczby zaczęto ogłaszać na szklanym ekranie, ogłaszano je na stadionach podczas imprez sportowych, w halach, kinach lub domach kultury. - Jak to wyglądało? Na scenie pojawiali się przedstawiciele Totalizatora Sportowego i rzucali piłeczkami w trybuny. Widzowie, którzy je złapali, zapraszani byli na scenę, gdzie po okazaniu dowodu osobistego wyciągali z bębna tulejkę. Tulejka zawierała karteczkę – zwitek z wydrukowaną liczbą. Karteczka wędrowała do rąk członków specjalnej komisji.
Wylosowane liczby trafiały do oficjalnego protokołu wraz z karteczką - mówi Wiśniewski.
Od tego czasu wiele się zmieniło: tuleje zastąpiły kulki, wyniki losowań można śledzić online, po denominacji nagrody zyskały inny wymiar. Jedno jest niezmienne: chęć zostania milionerem.
- Na pewnym biznesowym spotkaniu poznałem dwie osoby, które trafiły szóstkę w lotto i są milionerami. Do dziś grają nawet w zakładach o kilkadziesiąt tysięcy - mówi Piotr Suliga z Opola, który sam rok temu dokonał publicznego eksperymentu: systemowo grał w minilotto. Bez powodzenia.
- I od tego czasu stawiam na zdrapki. Szanse wygrania są większe - mówi.
Jeszcze 15 lat temu ogłoszenia o poszukiwaniu „wspólników” do gry w lotka dawało się właśnie w nto – mówi z sentymentem Stanisław z Opola. Emeryt. Mieszka na osiedlu Dambonia.
Owe naście lat temu grał systemowo w grupie 15 osób. On, teść, siostrzeniec, brat, sąsiad z działek i jeszcze paru krewnych tegoż sąsiada. Podpisali umowę, że w razie trafienia dzielą się wygraną po równo. Umowę spisali w zeszycie, w którym także zapisywane były po kolei numerki wylosowane przez maszynę losującą. „Spółdzielnia” spotykała się systematycznie, analizowała układy liczb i debatowała.
- Jeśli, dajmy na to, w kilku losowaniach często wypadała „9”, to znak, że trzeba się zastanowić, czy na tę liczbę stawiać w naszych zakładach czy już nie, bo los nie będzie jej sprzyjał w nieskończoność – tłumaczy Stanisław.
Niby w lotku wszystkie numerki są sobie równe, a jednak niektóre równiejsze. Przez ostatnie lata w trakcie losowań Lotto najczęściej padały liczby: 13, 42, 6, 24, 45, 18 (od początku istnienia gry najczęściej losowane były kolejno: 24, 17, 34, 21, 27, 29). Matematycy ostrzegają, żeby nie sugerować się tą prawidłowością: - W każdym losowaniu każdy układ liczb jest tak samo możliwy - stwierdza prof. Sablik z Uniwersytetu Śląskiego.
- Matematykiem nie jestem. My dokładnie nasze notatki analizowaliśmy, a decyzje w sprawie skreślania konkretnych liczb zapadały demokratycznie, czyli podczas głosowania większością głosów – mówi opolanin.
Dwa razy udało im się trafić całkiem wysoko. Nagrodą podzielili się zgodnie z umową z zeszytu, po równo. Kolega działkowiec pojechał za te pieniądze na wypasione wakacje do ciepłych krajów, pan Staszek dołożył do odkładanych pieniędzy na kupno nowego auta, skody. Jeździ tą skodą do dziś. W totka też gra do dziś, ale solo i kreśli na chybił trafił. Jak mówi - z umiarkowanym skutkiem.
- Granie w totka jest u nas rodzinne – mówi. – Za głębokiej komuny grał mój o 10 lat starszy brat. Wtedy kupony były stosunkowo tanie, nie to co dziś. Brat wysyłał 200-300 blankietów, na każdym po kilka kuponów. A po nagrody szedł na pocztę. Wszyscy w kolejce wiedzieli, że trafił w totka.
W grupie raźniej?
Grupowe granie funkcjonuje do dziś. Tyle że partnerów znajduje się internecie, a kombinacje liczb często ustawiają programy komputerowe. Zresztą i sam totalizator proponuje – oczywiście za dopłatą – grę w zakłady systemowe, można typować dodatkowe liczby. Umowy współczesnych spółdzielni „lottograczy” spisuje się nie w zeszycie, ale z pełnymi szykanami, u notariusza. W dzisiejszych czasach ma się ograniczone zaufanie do partnerów w biznesie, także tych związanych z wypełnianiem kuponów w totka i odbieraniem ewentualnych wygranych. Matematycy potwierdzają, że taka zespołowa gra zwiększa szansę na wygraną. Normalnie każdy gracz może trafić szóstkę z prawdopodobieństwem 1 do około 14 milionów.
Kiedyś porozumienia o kolektywnej grze w lotto były „na gębę”.
Czyli trzeba mieć po prostu gigantyczne szczęście. W zespołowym obstawianiu członkowie grupy wykupują „udziały” w kuponach. Przy zespole około 80-osobowym prawdopodobieństwo trafienia szóstki wynosi 1 do ok. 15 tysięcy. W razie trafienia nagrodą trzeba się podzielić z innymi członkami grupy, więc jeśli nie ma superkumulacji, nie ma też wielkiej wygranej. A jeśli w ogóle nie trafi się nawet trójki – to jest czysta strata, nawet kilku tysięcy złotych.
Polacy różnią się pod względem stylu obstawiania. Warszawa zwykle obstawia na chybił trafił – albo z pośpiechu, albo z zaufania do ślepego losu. Śląsk gra zespołowo i systemowo. Wiadomo – tradycjonaliści.
Szczęścia nie obliczysz
Bez względu na to, czy szanse są jak jeden do kilkunastu milionów czy jeden do kilkunastu tysięcy, nie ugra się nic, jeśli nie ma się szczęścia. Statystyki i matematyczne obliczenia swoje, a życie swoje. No bo tak na logikę: Jakie jest prawdopodobieństwo, że w jednym mieście co rusz będzie padać główna nagroda? Minimalne. Jednak tak się dzieje. Na Opolszczyźnie takie szczęście ma Olesno, gdzie 10 lat temu, sześć lat temu i pięć lat temu padały główne nagrody, w kwotach od 3 do ponad 4 milionów (patrz dane obok). Szczęśliwe kolektury są też w Paczkowie. W Nysie szóstkę trafiano nawet co kilka miesięcy.
Dziś podpisuje się je u notariusza
Ale już kompletnie nie da się rachunkiem prawdopodobieństwa wytłumaczyć sytuacji z 1995 roku, kiedy to w ciągu dwóch tygodni ten sam mieszkaniec Olsztyna dwa razy trafił szóstkę.
Co warte są statystyki i rachunki prawdopodobieństwa, pokazali też opolanie, którzy postanowili rok temu publicznie przeprowadzić eksperyment polegający na wykupieniu (za 1250 zł) 1000 zakładów w loterii Mini Lotto.
Patryk Suliga i Kamil Chrustowski typowali na chybił trafił, co też nie jest bez znaczenia. Typowanie wedle jakichś ulubionych lub rodzinnych liczb nie musi się sprawdzić, choćby ze względu na duże ryzyko, iż wiele osób ma te same ulubione cyfry lub liczby, np. siódemkę czy trzynastkę - więc szanse na niepodzielną kumulację maleją. Poza tym – wbrew pozorom – prawdopodobieństwo wylosowania sekwencji liczb np. parzystych następujących po sobie, jest takie samo jako wylosowanie liczb z pozoru chaotycznie ułożonych albo – dla odmiany – ułożonych w ścisłej kolejności od 1 do 6...
Opolanie byli więc naukowo świetnie przygotowani, nie trzymali się magicznych cyfrowych układów, grali na chybił trafił i… trafili zaledwie trzy kupony z trójkami, które pozwoliły im odzyskać 105 zł.
Za to o ich akcji pisały media, relacje na YouTubie obejrzały setki tysięcy internautów, co było sukcesem, szczególnie że „gracze” angażują się w realizację wielu inicjatyw, dla których popularność ich kanału YouTube jest kluczowa. Z tego względu wydatki na reklamę się więc opłaciły.
Kamil Chrustowski mówił wówczas nto: - Ja wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. Nasz eksperyment dedykujemy wszystkim uzależnionym od gier losowych.
Patryk Suliga dziś uzupełnia: - Graliśmy i w dużego, i mini lotka. Poszło na to sporo tysięcy złotych. Wygranej praktycznie nie było. Potem testowaliśmy zdrapki, tu szanse są większe. Więc prywatnie - zdrapuję.
Czyli: jak masz pecha, to nie wygrasz nawet stosując najbardziej wyrafinowane systemy. Jeśli zaś los się do ciebie uśmiechnie, to wystarczy, że zagrasz pierwszy raz, a zostaniesz milionerem (przy okazji: czy ktoś o takim debiutancie-milionerze słyszał?).
Fani gier systemowych lubią tymczasem przypominać historię Joan R. Ginther z USA, która wygrała w Lottery USA 10 milionów dolarów. Okazało się, że Ginther wygrała już znaczące nagrody w amerykańskiej loterii już trzy razy! Na dodatek jest emerytowanym profesorem statystyki. Szczęście czy jakiś wzór na wygraną?
Dla matematyków sprawa jest prosta. Prawdopodobieństwo trafienia szóstki w Lotto wynosi 1:13 983 816 (w tylu bowiem kombinacjach może ułożyć się sześć zwycięskich spośród 49 biorących udział w losowaniu liczb). Aby zatem być pewnym sukcesu, wystarczyłoby kupić tyle kuponów, na każdym podać inną kombinację liczb i potem już tylko czekać na wygraną. Aby wykupić te kupony, trzeba by mieć jakieś 42 miliony złotych. Rzadko kiedy padają takie kumulacje. Wartość najwyższej w dziejach Lotto kumulacji sięgnęła co prawda 56 mln złotych, ale już wartość samej wygranej jeszcze nigdy nie przekroczyła 40 mln złotych.
Co daje wygrana
Szczególnie kuszą kumulacje. Pod tym względem bardzo „urodzajny” był ubiegły rok.
Do pierwszej atrakcyjnej kumulacji doszło wtedy już 6 lutego, kiedy to w głównej puli nagród znalazło się ponad 12 milionów złotych. Dwa tygodnie później główna wygrana wynosiła grubo ponad 9 mln zł. W marcu ktoś trafił kolejne niemal 9 baniek. W kwietniu kumulacja miała 20 milionów. To jeszcze nic – miesiąc później, w maju, wygrana sięgnęła 60 milionów złotych.
– To było wydarzenie! Przed kolekturą, jak za dawnych lat, ustawiała się długa kolejka – mówi Zofia Pasłęcka, pracująca wówczas w kiosku kolektury na Zaodrzu.
Kumulację podzieliło między siebie aż troje graczy. Emocje po rekordowej kumulacji Lotto jeszcze nie opadły, a już pod koniec miesiąca główną pulą 30 milionów złotych cieszył się kolejny zwycięzca.
No właśnie – cieszył się czy martwił? Tu filozoficznie wypada przypomnieć maksymę o tym, że pieniądze szczęścia nie dają.
Różnie to bywa. O panu Ryszardzie z Mazur wiadomo, że udało mu się dzięki wygranej sprzed 7 lat (13 milionów) ułożyć życie w innym mieście, stać go było na rehabilitację jednego z poważnie chorych synów. Drugiemu z synów kupił szybkie auto. I zdarzyło się nieszczęście: chłopak nie zapanował nad samochodem, roztrzaskał je, a pasażerka doznała poważnych obrażeń kręgosłupa, jest inwalidką.
O pewnym panu z Opola (wygrał w latach 90.) wiemy, że zaraz po wygranej podzielił się z żoną milionami po równo. I… każde poszło w swoją stronę.
- Pieniądze szczęścia nie dają? - zastanawia się nad popularnym powiedzeniem Patryk Suliga. - Jak wspomniałem, ja poznałem dwie osoby, które trafiły szóstkę w totka. Wyglądały na szczęśliwe.
Milionerom udaje się utrzymać tajemnicę o swym szczęściu. Kto trafił w Baborowie 20 milionów (więcej niż budżet gminy)? Nie wiadomo, choć przecież Baborów to nie metropolia. Podobnie nie wiadomo, kto trafił wygraną w wysokości 4,7 miliona we wsi Wierzchowo (woj. zachodniopomorskie), a warto mieć świadomość, że wieś ta liczy… 331 mieszkańców.
Bo pieniądze lubią ciszę i spokój.