- U nas Wielkanoc od zawsze pachniała czystym domem i wędzonką - opowiada Krystyna Skibińska z Niwisk. Anna Czepukowicz ze Świebodzina co roku modli się w Zwiastowanie, bo 25 marca 1946 jej rodzina przyjechała na Ziemie Odzyskane. - Pierwsze kroki na nowej ziemi i już Wielkanoc - wspomina.
Tydzień przed Wielkanocą w mieszkaniu Anny z Gulbickich Czepukowicz w Świebodzinie już czuć święta. Pięknie przybrane jajka zdobią pokój. Palemki czekają na poświęcenie w Palmową Niedzielę. W wazonie gałązki wierzby płaczącej. - Proszę zobaczyć, jak ładnie wypuściły - pokazuje pani Anna. Dla niej to będzie siedemdziesiąta Wielkanoc na Ziemiach Odzyskanych. - Wszystkie święta idą w zapomnienie, ale tych pierwszych, na obcej ziemi, w nieznanym, już się nie zapomni - nie ukrywa pani Anna. A jednym z symboli tej Wielkanocy w 1946 roku mogłaby być właśnie wierzba płacząca...
Czuć było świeżość, czystość
W okolice Świebodzina jeszcze wrócimy. Tymczasem przenieśmy się do Niwisk pod Nowogrodem Bobrzańskim. Tu mieszka Krystyna z Tkaczów Skibińska, która zabiera nas do pobliskiej Kamionki, gdzie spędziła pierwszą w życiu Wielkanoc po repatriacji.
Rodzina pochodzi z Bolechowa. Tam miała dom w Babilonie Nowym, na Sala¬monowej Górce. W dzielnicy żydowskiej, bardzo bogatej, z niezwykle urodzajnymi ziemiami. Ojciec prowadził ogrodnictwo. Miał krowy, konie, ale przede wszystkim ogromne połacie sadu. Mnóstwo czereśni, rzędy złotej renety, szarą renetę, a także nowości: czerwoną porzeczkę, agrest. Ogrodnictwo działało wzorowo. Owoce i warzywa od Tkaczów trafiały do uzdrowisk, także do słynnego Morszyna. Do okazałego domu na Salamonowej Górce ściągali letnicy... Ale to już nie wróci. W 1945 roku trzeba było uciekać z ukochanego Bolechowa. Dokładnie 10 grudnia rodzina dotarła do Kamionki.
Kwiecień 1946, pierwsza Wielkanoc na Ziemiach Odzyskanych. Mikołaj i Emilia Tkaczowie z dziećmi Julianem, Krystyną i Wojciechem. W gospodarstwie dwie krowy, koń, dwie świnki, 15 albo i więcej kur. Trzy tygodnie przed świętami przyszedł rzeźnik Winsztal z Pierzwina na świniobicie. Był więc boczek - szerokie pasy, solone, przyprawione liściem laurowym, czosnkiem, pieprzem, który był już dostępny, zielem angielskim. Szynki - tylne, w całości, z kością, niektóre ze skórą, żeby dłużej trzymały, zapeklowane w solance. Kiełbasy - długie, ale nie białe. Po dwóch tygodniach mięsiwo trafiło do przydomowej wędzarni. - Tato drewnem owocowym wędził. Zawsze - podkreśla pani Krystyna.
- W domu zaczynało się od porządków. Od malowania kuchni, a jak trzeba było, to także pokoi. Kredą żeśmy malowali, rozrabiało się ją, kolory też były już dostępne - opowiada pani Krystyna. - Wcześniej mama prała obrusy, firany. U nas był taki zwyczaj, że wszystko krochmaliliśmy i później prasowało się to jak papier. Wtedy czuć było świeżość, czystość.
W Wielki Czwartek gospodyni zaczynała piec. Obowiązkowo duże babki drożdżowe, takie z przynajmniej dziesięciu jaj, w formach przywiezionych z Bolechowa. U Tkaczów zawsze był też ogromny sernik. - A w Wielki Piątek mama w dużym rondlu gotowała szynki, w całości. Później z tego rosołu robiła biały barszcz. Oczywiście wcześniej w garnku kamiennym szykowała zakwas: kisiła mąkę żytnią, dodawała trochę kwasu z chleba, który u nas piekło się w każdy piątek, do tego czosnek, sól, cukier - wylicza pani Krystyna. Tego dnia robiło się także pisanki, w cebulance.
W Wielki Czwartek i Wielki Piątek po południu rodzina szła do kościoła do Broniszowa. Na sobotnie święcenie pokarmów ksiądz przyjeżdżał do Kamionki. W niedzielę o 6.00 obowiązkowa rezurekcja w Broniszowie, a po niej uroczyste śniadanie. - Stół, nakryty białym obrusem, mama przyozdobiła barwinkiem, w wazonie palmy. Modlitwa. Tato podzielił jajko i usiedliśmy do stołu - wspomina pani Krystyna. - Do barszczu szynka, kiełbasa, jajka - to było na śniadanie. I jajka w sosie chrzanowym. Zajączek dla dzieci? Oj, nie. Długo, długo go nie było...
I naraz coś pękło
Gdy Tkaczowie szykowali się do świąt, Gulbiccy jeszcze nie wiedzieli, gdzie przyjdzie im spędzić tę Wielkanoc. Na przełomie lutego i marca 1946 opuszczali Wileńszczyznę. Uklękli, odmówili różaniec, dzieci płakały... - Mimo że człowiek młody, to było tak strasznie, strasznie żal - nie ukrywa pani Anna. Na pożegnanie zabrzmiały jeszcze słowa piosenki: "Żegnaj, Wilno ukochane, droższe ponad cały świat...". - Inwentarz można było zabrać, to wieźliśmy: konia - ładnego ogiera, krowę - ocieliła się po drodze, świniaka, chyba z dziesięć kur. I kotka, ale nam z pociągu uciekł - uśmiecha się pani Anna.
25 marca, w Zwiastowanie, przyjechali do Świebodzina. Pierwszy dach nad głową znaleźli na placu Wolności, gdzie działał Państwowy Urząd Repatriacyjny. Stamtąd przenieśli się do Glińska, ale ojciec miał adres kuzyna, który wcześniej osiedlił się w Międzylesiu za Skąpem, i tam ruszył w poszukiwaniu gospodarstwa. - Okazało się, że tam 14 rodzin Wileńczuków mieszka, niemal wszystkie z naszej parafii! Wymienić? Czepukowicz, Paszkiewicz, dwie rodziny Ciechanowiczów, Łausz, dwie rodziny Jackowskich, Misun, Najmowicz, Czesnowicz, Gulbicki, Węgrowski, Kimsa, Witkowski - pani Anna pamięć ma doskonałą.
Z Międzylesia ojciec wrócił z dwiema furmankami, już zdecydowany: będzie przeprowadzka! Wypadła w Palmową Niedzielę. - Zapakowali, krowę przywiązali do wozu, ale owce trzeba było pędzić - relacjonuje pani Anna. - Glińsk, Świebodzin, Chociule, Radoszyn, Skąpe... Dojeżdżamy, a tam wszędzie las. Tato, gdzie ty nas przywiózł! Na końcu, pod lasem, biały domek, nieduży. Dla mnie obcy. Co z tego, że murowany, jak nie nasz?! Przy kolacji bardzo, bardzo płakałam.
Nazajutrz jeden sąsiad przyniósł Gulbickim worek ziemniaków, drugi zboże. - Tato miał trochę żyta, pojechał do młyna do Przetocznicy, zmełł. Mama upiekła chleb. Skąd miała drożdże? Tego nie wiem - przyznaje pani Anna. - Jajka były, mleko i ser też. Ale gdzie ten kościół? Gdzie to poświęcić? Pojechał tato do Ołoboku. Wrócił i mówi, że tam jest ksiądz, ale Niemiec. Mówi po polsku, ale kaleczy.
Było mięso pieczone, słonina przywieziona z Wileńszczyzny (gruba nie na jeden palec, tylko na cztery, pięć!), babka drożdżowa, chleb, jaja, mleko, ser, masło... - Usiedliśmy do stołu. Tato, mama, siostra, ja i brat - wylicza pani Anna. - I ten moment był wzruszający. Już modlitwę zmówili i naraz coś pękło. Jak zaczęliśmy płakać... "A gdzie moje pozostałe dzieci?" - szlochała mama. Nikt nie chciał jeść. Tato wstał: "Możemy mówić po polsku, nikt nas stąd nie wygoni, Janka już nie ma, ale może Józka znajdziemy". Wtedy zaczęliśmy jeść.
Dwaj synowie Gulbickich byli na froncie. Janek zginął 7 lutego 1945 na polu walki pod Wałczem, o czym rodzina została powiadomiona. A Józek? To dłuższa historia, do opowiedzenia przy innej okazji. Ale dokładnie 12 maja 1946 pojawił się w Międzylesiu...