Braki w zaopatrzeniu, strajki: w takiej atmosferze budowano drugą nitkę wylotówki na Poznań.
To niby tylko dwa kilometry, ale jakże ważne dla miasta. Chodzi o odcinek od miejsca, w którym przy ulicy Gnieźnieńskiej zaczyna się cmentarz komunalny do punktu, gdzie dwa oddzielne pasy ruchu znowu przechodzą w jeden. Przed 1981 rokiem od tej strony do Koszalina można było wjechać lub wyjechać tylko jedną, wąską szosą.
Po koniec lat 70 władze miasta uznały, że wjazd ten trzeba poszerzyć przez dobudowanie drugiej nitki i zmodernizowanie tej już istniejącej. Wcześniej, w latach 1976-78, ratusz wybudował drogę od skrzyżowania ulic Lechickiej, Konstytucji 3 Maja oraz Krakusa i Wandy do ulicy Gnieźnieńskiej (do tej pory - o czym mało kto już zapewne pamięta - do miasta od strony Poznania wjeżdżało się ulicą Modrzejewskiej).
Kłopot polegał jednak na tym, że miejska droga kończyła się na wysokości początku ogrodzenia koszalińskiego cmentarza. Dalej to już była droga krajowa, nad którą czuwał koszaliński oddział wojewódzkiej dyrekcji dróg. Jakiś czas trwała wymiana pism i w końcu krajowi drogowcy zgodzili przebudować wjazd do miasta, czyli fragment drogi krajowej Koszalin-Bydgoszcz numer „50” (dziś - „11”).
Prace przygotowawcze ruszyły jesienią 1979 roku, a głównym wykonawcą został Rejon Dróg Publicznych. Wtedy jednym z zatrudnionych tutaj majstrów był Marek Lipiecki. To właśnie on przyniósł do nas zdjęcia, które sam zrobił podczas prac w trakcie budowy. Te trwały dwa lata i zakończyły się jesienią 1981 roku.
- To była budowa szczególna i zawsze pozostanie w mojej pamięci - ocenia koszalinian.
- Jej wyjątkowość nie wynikała z technicznych wyzwań. Teren, przez który mieliśmy budować nie był szczególnie trudny. Tu chodziło o czas, w którym była prowadzona i o fundamentalne znaczenie dla miasta, z którym byłem i jestem bardzo związany - mówi pan Marek.
W chwili, gdy budowa zaczęła nabierać rozmachu „wybuchły” w Polsce strajki, narodziła się „Solidarność”. Coraz bardziej dawał się we znaki gospodarzy kryzys.
- Z jednej strony w kraju było polityczne trzęsienie, z drugiej w krótkim czasie zaczęło nam brakować podstawowych materiałów. Efekt tego był taki, że ludzie byli rozkojarzeni tym, co się działo w Polsce, a potrzebnych materiałów musieliśmy szukać po całym kraju - opowiada. Któregoś razu zabrakło cementu.
- Co było robić? Pojechaliśmy nad morze, kupiliśmy od rybaków świeże ryby i jazda w Polskę. W końcu znaleźliśmy chętnego producenta i się wymieniliśmy: ryby za cement. Tak to wtedy wyglądało. Zamiast kupować, trzeba było organizować. Ale przestoje w pracy były krótkie, także te spowodowane strajkami. Najczęściej to były kilkugodzinne przerwy w pracy, takie solidarne protesty z innymi protestami w kraju. Braliśmy się jednak wszyscy w garść i zasuwaliśmy dalej - opowiada Marek Lipiecki.
Wówczas na budowie pracowało każdego dnia kilkadziesiąt osób. Według przyjętego terminarza prace miały zakończyć się do końca 1981 roku i tak się stało. Po drodze kilka domów zostało zburzonych (ich właściciele dostali mieszkania w mieście). Koniec prac nie mógł się oczywiście obejść bez przecięcia wstęgi i uroczystego oddania drogi do użytku. Dziś, po trzydziestu sześciu latach, pan Marek z dumą wyjeżdża z Koszalina w kierunku Poznania.
- Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Przecież bez tego drugiego pasa latem ten wjazd do miasta teraz całkowicie by się zakorkował.
My z kolei przypominamy, że praca pana Marka i jego kolegów jest od pewnego czasu kontynuowana. Jak już wielokrotnie pisaliśmy, miasto dostało wielomilionowe dofinansowanie na remont krajowej „jedenastki” biegnącej przez miasto (m.in przebudowana zostanie ulica Krakusa i Wandy).