Pierwszy taki butik w peerelowskim mieście. Pani Gaba, co rudziankom prawdziwą modę pokazała
Trudno powiedzieć, co było silniejsze. Czy męski poryw, czy śląskie natręctwo. Może zachwyciła nas kobieta: pewna siebie, odważna, piękna. A może raczej ulica: szara, śląska, rudzka, nasza. A może cały ten kontrast malowany na zdjęciu detalami? 40 lat później jesteśmy w tym samym miejscu.
Co nas zachwyciło? Odrapana krata na ścianie, nierówny chodnik, stary fiat w tle? Albo śmiały wzór na spódnicy, apaszka fantazyjna i lekko rozchylone usta Gabrysi? - Pani Gabriela? - pytam, ale po co pytam, sam nie wiem. Przecież to ona, widać od razu. Minęło czterdzieści lat prawie, stoimy na tej samej ulicy, przy tej samej kamienicy, w tej samej Rudzie 1, trochę dziś może bardziej wypicowanej. Przy dawnym wejściu do pierwszego w mieście butiku. Prawdziwego butiku, żadnej tam „galanterii”, żadnego tam „odzieżowego”.
Zacznijmy jednak od Joanny Helander. To w końcu ona zdecydowała, by w swym ostatnim albumie umieścić zdjęcie Gabrysi Sobery; dzisiaj Sobery, kiedyś Sobeczek. Helander to znakomita fotografka. Na szwedzkiej emigracji sięgnęła zawodowych szczytów, jej prace wiszą w europejskich galeriach oraz zdobią rozliczne albumy. Dziś jest wielką Joanną Helander, ale kiedyś była Hanką, równą dziewczyną z rudzkiego podwórka, buntowniczką. Koleżanką Gabrysi. Kiedyś zrobiła więc Gabrysi zdjęcie. Bo Gabrysia była: 1. świetną przyjaciółką; 2. pięknością idealną do zdjęć; 3. właścicielką pierwszego i długi czas jedynego butiku w mieście.
Rudziankom niczego nie można zarzucić. Co to, to nie
Już właściwie nie wiadomo dzisiaj, czy to był bardziej styl a la française, czy może jednak coś bardziej la moda italiana. Wtedy każdy styl inny niż ten, który królował w WPHW, był rewolucją.
- Wszyscy chodzili w tym samym - mówi Gabrysia…
- ...przepraszam - przerywam na chwilę - Powinienem mówić do pani „pani Gabrielo”, ale na tym zdjęciu jest pani taka młoda, młodsza ode mnie dzisiaj. Taka raczej Gabrysia.
- Najbardziej lubiłam, gdy nazywano mnie Gaba.
No to dalej pani Gaba: - Wszyscy chodzili więc w tym samym. Nienawidziłam tego, trochę szyłam, trochę podpatrywałam. Ale to wszystko mało. Pracowałam w budownictwie, w zaopatrzeniu i Bóg wie gdzie jeszcze, ale marzyłam o butiku, takim z sukienkami w jednym-dwóch egzemplarzach.
Świat peerelowskiej mody, o którym mówi Gaba. O tak, znam go trochę z domu za łebka - piękna i modna mama oraz potrafiąca szyć babcia stworzyły mi klimat. Klimat materiałów ze sklepu Merino, przymiarek, metrów krawieckich i dużych nożyc, szpilek w ustach, magazynów „Burda” z wykrojami oraz niemieckich, a raczej enerdowskich numerów „Pramo”. Zatem dobrze rozumiem świat pani Gaby.
„Lata 70. przyniosły nowe rewolucje obyczajowe, przede wszystkim upowszechnienie damskich spodni, które zostały towarzysko dozwolone również poza miejscem pracy, domem i boiskiem (…) Pierwsze modne damskie spodnie z roku 1969 i 1970 pojawiały się w Polsce w formie kombinezonów, nawiązujących do ubrania roboczego. (…)” - czytam w znakomitym opracowaniu na temat mody PRL-u autorstwa Anny Marynowskiej (historia.org.pl).
A więc taka rewolucja. Czytajmy dalej, Marynowska przytacza tezy z książki Anny Pelki zatytułowanej „Teksas-land. Moda młodzieżowa w PRL” (2007 r.): „Lata 70. to kontynuacja luźnych fasonów, zapoczątkowanych przez modę hipisowską. Pewne elementy ubioru nabrały wówczas wymowy politycznej, na przykład beret Che Guevary, chusta Arafata, fryzura Afro-Look. Dominowały kreacje praktyczne i jednakowe dla kobiet i mężczyzn, zwłaszcza wyroby patchworkowe. Spódniczki mini zostały wyparte przez maksi, nawiązujące do sukien babć. Modne stały się bufiaste rękawy, fartuszki, falbanki, spódnice midi z rozcięciem z przodu odsłaniającym jedno kolano oraz spódniczki zapinane tylko na dwa guziczki i odsłaniające pod spodem krótkie spodenki”.
A potem były dzwony - wiadomo - ale też „włóczkowe szaleństwo” oraz koturny, a wkrótce dżins. Może raczej teksas - polski dżins. Ale zawsze dżins.
Gaba: - Wszyscy wiedzieliśmy, że moda jest ważna, że popularność zyskują Barbara Hoff czy Grażyna Hase, ale w naszym świecie były raczej tylko żurnale albo pokazy mody w katowickim Zenicie.
Albo oferta klasycznych prywaciarzy. - Przyjeżdżali do mnie do sklepu i wykładali towar. Istniały wtedy firmy polonijne, które skądś sprowadzały materiały, a następnie kazały szyć polskim krawcowym. Kupowałam od nich ładne rzeczy, które mi się podobały. Cóż, szybko zorientowałam się, że tylko mnie...
Niczego rudziankom wtedy nie można było zarzucić - co to, to nie - były mądre, robotne i naturalnie piękne. Ale moda musiała być praktyczna. To nie był świat kolorowych ptaków, Marilyn w każdym razie nie znalazłaby tu trotuaru jak przy Lexington Avenue na Manhattanie. Sukienki tak malowniczo by jej tu nie podwiało.
- Musiałam trochę spuścić z tonu. Kupowałam rzeczy trochę prostsze, zwyklejsze. I interes wreszcie zaczął się kręcić - wspomina Gaba.
Frąckowiak w majtkach i Jablonex
Tak, miała wtedy dobre życie. Prowadziła z mężem otwarty dom, oboje nieźle zarabiali, mogli sobie na wiele pozwolić, grali w brydża, organizowali przyjęcia. Jeździli dużym fiatem, na bogato. Tworzyli rudzką socjetę. Nic dziwnego. Z takimi kontaktami.
- Mój ojciec był kelnerem, znał wszystkich - mówi Gaba.
Nie uciekali od nowych znajomości. Raz wybrali się na rejs Batorym. Zakręcili się wokół pewnych ludzi, którzy znowuż znali pewnych ludzi. I tak nawiązali kontakt z człowiekiem, który z Kanady wysyłał im materiały i nici. Z Kanady! Do tego pełna oferta Jabloneksu.
Czy trzeba przypominać szał z Jabloneksem? Nie trzeba. Ten luksus wprost z Czechosłowackiej Republiki był plastikowy, ale przecież robił wtedy za brylanty.
Już dziś nie wiadomo, czy bardziej Vodrackova była jak Jablonex, czy może Jablonex jak Vondrackova, faktem jest, że szyk zza południowej granicy był w Rudzie równie ważny jak francuski prêt-à-porter.
Gaba nie ukrywa: - Imponowała mi Vondrackova. Była piękna. Do ślubu cywilnego uszyłam sobie sukienkę identyczną jak ta, którą ona miała, gdy w Sopocie śpiewała „Malowany dzbanek”.
Bo Sopot i Opole - trzeba to zaznaczyć - były obowiązkowe dla Gaby i każdej miłośniczki mody. Podpatrywało się na festiwalach kreacje. Były odważne, jak to coś Haliny Frąckowiak, niczym kostium kąpielowy (może dziś nazwalibyśmy to body) z roku 1984 w Sopocie, ale były i zachowawcze, jak suknia tej samej Frąckowiak z 1987 roku. Były zmysłowe, jak te Hanny Banaszak, dostojne, jak Edyty Geppert, ale też szalone, jak Izabeli Trojanowskiej w roku osiemdziesiątym w jakże wtedy światowym Sopocie.
Festiwal kolorów, fasonów, radość mody, kobiecość. Lecz tylko przez te kilka godzin w państwowej telewizji, program pierwszy lub drugi. Potem Gabrysia leciała do szafy, wyciągała materiał, kroiła na części, szyła albo dawała komuś szyć. Kremplina… Może być, ale nie za bardzo, toż to prawie bistor. Ale takie kaszmiry, wełny, bawełny - można było szyć. I już - Trojanowska w Rudzie 1 też mogła kroczyć ulicą.
„W »Przekroju« z 1982 roku Barbara Hoff pisała krzepiąco: »Nie ma żurnali, nie ma materiałów, nie ma nastroju, a my dalej chodzimy modnie ubrani«. Powrócono zatem do przerabiania męskich koszul na sukienki i modne bluzki” - pisze Anna Marynowska, bo znów zerkamy do jej opracowania, by wrócić do tamtych trudnych dość czasów.
Przypomina dalej autorka: „W latach osiemdziesiątych wyraźnie zmienił się wizerunek kobiety, która miała stać się poprzez ubiór silna i męska, stąd w prasie kobiecej tego okresu dominują ubrania w stylu »oversize«, czyli bluzki poszerzające znacznie ramiona, na ogół szerokie spodnie zwężające talię, duże kapelusze. Proponowano najrozmaitsze fasony spodni, od rurek z małymi mankietami, poprzez klasyczne spodnie z zaszewkami, spódnico-spodnie przed kolano, aż po »farmerskie«, szerokie w biodrach. (…) Koniec lat 80. to już wyraźnie przerysowana linia w spodniach i ramionach przy jednoczesnym braku zaakcentowanej talii”.
Na szpilkach odważnie do pierdla
Gaba nie wie, kiedy zakodowała sobie, że moda jest ważna. Że warto dla niej usiąść nad materiałem, wystarać się o ładne dodatki. Że warto zapłacić więcej. I warto znieść zazdrosne spojrzenia sąsiadek.
- I że warto wytrzymać te wszystkie szykany ze strony państwa - dodaje Gabrysia, a ja mam wrażenie, że się trochę wkurzyła. - Skarbówka łaziła za nami, wreszcie, kiedyś rano, przymknęli nas z mężem, działaczem Solidarności zresztą. Oczywiście żadnych dowodów, szybko wypuścili.
Chcę dopytać, myślę, że zaraz opowie mi, że donos, domiary i tak dalej. Że pewnie pojawią się wszystkie te wątki, które każdy prywaciarz z PRL-u opowiada zawsze. Ale nie, Gabrysia ma coś smaczniejszego:
- I nagle milicjant z aresztu w Zabrzu, dokąd przewieźli mnie mundurowi z Nowego Bytomia, chce mi obciąć takie piękne sznureczki w eleganckich butach włoskich, które miałam na sobie. Bo niby względy bezpieczeństwa i się na tych sznurkach powieszę. Jak ja zaczęłam się drzeć! Nie dam! Nigdy!
- No i jak się skończyło?
- A jak pan myśli?
- Myślę, że odpuścili to obcinanie frędzli.
- Tak, dumnie wkroczyłam do aresztu na szpilkach, waliłam obcasami jak głupia. Oczywiście wkrótce mnie wypuścili.
Co tak zachwyca? Może kontrast malowany detalem
Stoimy teraz pod starym domem przy placu Chopina numer 5. Ruda Śląska 1. No, krótko mówiąc, Chopin w Paryżu mieszkał lepiej, umówmy się. Parterowy domek, odrapany i szary. Suterena, opuszczona i smutna. Kiedyś świat tu buzował, kupowanie, sprzedawanie, przymierzanie, klachy z koleżankami. Ale dobre kilka lat temu Gaba uznała, że dość tego, nie ma to już sensu, świat się zmienił, moda się zmieniła i handlowanie się zmieniło.
Gabrysia patrzy na zdjęcie w albumie. - Pamiętam, gdy Joanna je robiła. Wpadła po prostu do mnie do sklepu, kazała mi stanąć przed nim i spojrzeć w aparat.
Zdjęcie czarno-białe. Szkoda. Bo ta spódnica była wspaniała, zielona, bardzo wtedy modna, bluzka czarna („Zdobyczna, piękna” - mówi Gabrysia), apaszka też raczej ciemna („Nie pamiętam koloru”). A najlepsze te lakierki - właściwie czarne, ale gdy się przypatrzeć i gdy słońce zaświeciło - ciemnozielone, butelkowe. Pierwsza klasa, włoska robota. Czterdzieści lat temu szał.
Nie wiem, co nas bardziej zachwyca. Kobieta, która patrzy na stare zdjęcie i pięknie opowiada o życiu, czy raczej emblematyczna szarość śląskiej ulicy. A może cały ten kontrast namalowany detalami?
A na koniec jeszcze... Pani Gaba to Ruda Śląska, a czy pamiętacie Katowice: Modę Polską przy rynku i sukienki z zasłon?
Moda w PRL-u to ciąg skojarzeń, które ma każdy z nas żyjący w tym dziwacznym półwieczu. Jedni pamiętają grochy z lat 60., inni dzwony z lat 70., jeszcze inni spodnie-piramidki i dekatyzowany dżins z przełomu lat 80. i 90. Wielu Czytelników zapewne pamięta pokazy mody w Zenicie albo Skarbku przy katowickim rynku. Jednak najbardziej prestiżowe imprezy odbywały się w Modzie Polskiej (Rynek 13). To tam eleganckie panie podpatrywały, w czym chodzić. I wcale nie była to moda robotnicza. - Z tym „śląskim gustem” to nieprawda - wspominała w DZ w roku 2011 Marianna Sokołowska, była długoletnia kierowniczka męskiego salonu Mody Polskiej w Katowicach. - To złośliwość. Ludzie u nas byli dobrze ubrani, bo mieli pieniądze. W moim salonie odbywały się pokazy najnowszej mody na europejskim poziomie. Byliśmy na czasie. Garnitury, koszule, krawaty sprowadzaliśmy z Austrii, Szwajcarii i Anglii, nigdy nie sprzedałam nic z bistoru. Zawsze też pozostawał wypad do stolicy, a tam odwiedziny w sklepie Hofflandu. Nawet T-shirty były tam pierwszorzędne. Oczywiście, zobaczyć pokaz w Modzie Polskiej, a mieć ładną sukienkę to dwie różne sprawy. Ale Polki sobie radziły. W starym DZ znaleźliśmy zabawny, z dzisiejszej perspektywy, tekst, gdzie wzywaliśmy do porzucenia „dotychczasowej tradycji ubierania nas na szaro-buro” i domagaliśmy się kolorów pastelowych, ale zaznaczając, że „dla amatorek kolorowych tkanin ważne jest jeszcze, aby barwniki odporne były na słońce i wodę”. Podpowiadaliśmy także Czytelniczkom, jak zdobyć barwną, modną sukienkę: wystarczy użyć w tym celu tkanin przeznaczonych na zasłony, takich z dużym, wyraźnym wzorem, i oddać materiał krawcowej do uszycia.