Pieszo z Panamy do Kanady. "Idąc, nie oddzielamy się od świata samochodową szybą"
Z Panamy Arek wyruszył sam, pchając dziecięcy wózek przez Kostarykę, Nikaraguę, Honduras, Salwator i Gwatemalę aż do Meksyku. Tam poznał Olę. Zakochali się w sobie. W dalszą wędrówkę, aż do Kanady, wyruszyli już wspólnie. Teraz są w trakcie pieszej wędrówki dookoła Polski. Rozmowa z Olą Synowiec i Arkadiuszem Winiatorskim, autorami książki "Na poboczu Ameryk. Pieszo z Panamy do Kanady" (wydawnictwo Czarne, seria Orient Express, Wołowiec 2022),
Macie dobrą pogodę?
Ola: Pada od wielu dni. Znaleźliśmy dziś coś w rodzaju altanki turystycznej, pod którą się rozbiliśmy. Wprawdzie jeden róg namiotu, z moją głową, wystaje poza tę altankę, ale ponoć dzisiaj w nocy ma już nie padać.
Piesza podróż uczy respektu do natury?
Arek: Naturalnie. Idąc, nie oddzielamy się od świata samochodową szybą. Bierzemy świat w pełnym spektrum – wtedy, gdy dzieją się rzeczy dobre i gdy dzieją się rzeczy złe. Wtedy, gdy słońce przyjemnie ogrzewa naszą skórę i wtedy, gdy spotykamy na poboczu padlinę lub bije w nas grad. To pouczające; pokazuje, że nie ma sensu denerwować się na rzeczy, na które nie mamy wpływu. Wędrując, uczymy się, że nie wszystko musimy kontrolować. To taki dziwny stan.
Ola: Afirmacja. Dlatego nie jestem pewna, czy w ogóle możemy dzielić te doświadczenia na dobre i złe. Bierzemy świat, jakim jest. Bez wartościowania. O tym jest piesza wędrówka.
Podróżować można na wiele sposobów: jeździć, pływać, latać. Po co chodzić?
Ola: A po co jeździć, pływać i latać, jeśli można chodzić? Chodzenie jest najbardziej naturalną formą przemieszczania się.
Arek: Kiedy szliśmy przez Ameryki czy teraz, podczas naszej podróży dookoła Polski, ludzie wielokrotnie nas pytali: dlaczego nie podróżujecie normalnie? A my zaczęliśmy się zastanawiać, od kiedy „normalnie” zaczęło oznaczać samochodem? Przecież samochody pojawiły się raptem sto lat temu, a już całkowicie zawładnęły naszym światem. My chodzimy przede wszystkim po to, aby poznawać ludzi – bo to ludzie są w naszych wędrówkach najważniejsi. Tempo pieszej wędrówki, około pięciu kilometrów na godzinę, najbardziej temu sprzyja. Idąc, możemy się zatrzymać, skręcić, ktoś może do nas zagadać. Ale to też metoda, żeby poznać samych siebie. Nie ukrywajmy: marsz, czy to z Panamy do Kanady, czy naokoło Polski, wiąże się z wysiłkiem fizycznym, więc można naprawdę wiele dowiedzieć się o sobie.
Jak tego, gdzie są granice, które stawia nam ciało?
Arek: A raczej umysł. Bo to w nim wszystko się odbywa. Poza tym idąc, mamy czas na przemyślenia. To wędrówka w dosłownym znaczeniu, ale też wędrówka w głąb siebie.
Pierwsze cztery tysiące kilometrów – od Panamy, przez Kostarykę, Nikaraguę, Honduras, Salwador i Gwatemalę, aż po południowy Meksyk – przeszedłeś sam. Potem dołączyła do ciebie Ola.
Arek: Wspólny znajomy namówił mnie, żebym nadrobił trochę drogi, żeby poznać Olę, która mieszka w Meksyku od lat. Pomyślałem: odpocznę trochę, zostanę trzy dni. Zostałem trzy miesiące, a w dalszą drogę, do Kanady, wyruszyliśmy już razem.
Ola: Postanowiłam dołączyć do Arka. Zakochaliśmy się w sobie, a zakochany człowiek robi różne dziwne rzeczy z miłości. Nieraz głupsze od wyruszenia w pieszą podróż z Meksyku do Kanady.
Poznawaniu ludzi chyba bardziej sprzyja samotne pchanie tego podróżniczego wózka?
Arek: Poznawałem trochę więcej ludzi, gdy wędrowałem sam. Myślę, że gdy byliśmy we dwójkę i ludzie słyszeli, że rozmawiamy w obcym języku, nie chcieli nam przeszkadzać.
Ola: Wprawdzie nigdy nie wędrowałam pieszo sama, ale sama podróżowałam. Wtedy zwyczajnie łaknie się kontaktów z drugim człowiekiem. Jeśli przez cały dzień – albo i dłużej – nie masz do kogo otworzyć gęby, to jak już kogoś spotkasz, niemal rzucasz się mu na szyję. Chcesz porozmawiać. Spędzić trochę czasu. To sprzyja nawiązywaniu nowych relacji. Ale samotne podróżowanie polecam każdemu również z innego powodu. Nie ma obok ciebie nikogo, kto by cię definiował przez pryzmat tego, kim jesteś w Polsce i przez pryzmat czegokolwiek innego niż chwila obecna. Możesz zawsze na nowo tym ludziom się przedstawiać – i robić to w prawdziwy sposób, bo w czasie podróży spadają wszystkie maski. Nikt ci nie powie: „to nie w twoim stylu”, „ty zawsze robisz inaczej”, „pewnie zjadłabyś to”. Konstytuujesz się na nowo w twarzach poznawanych ludzi. Jest w tym coś wyzwalającego. W moją pierwszą solową podróż wyruszyłam właśnie do Meksyku, w 2011 roku. Zakochałam się w tym miejscu – ale też w stanie bycia na drugim końcu świata spisaną na siebie – że zostałam tam dziewięć lat.
A potem pojawił się Arek.
Ola: Kiedy dotoczył się do mnie, mieszkałam na samym południu Meksyku. Przez większość naszej wspólnej podróży szliśmy tak naprawdę przez ten kraj, poznając go razem.
Poznając go razem? Przecież ty ten kraj dobrze znałaś wcześniej: prowadziłaś bloga, pisałaś o nim artykuły do polskich gazet, dużo po nim podróżowałaś.
Ola: Tak, ale nie wszędzie mogłam komfortowo pojechać sama. Pojawienie się towarzysza podróży było więc dla mnie gratką. I to jeszcze takiej formy podróży, która pozwala mi ten kraj poznawać wolniej, a więc lepiej, głębiej, inaczej.
Po tym, jak przeszliście tyle tysięcy kilometrów po Amerykach, wróciliście do Polski. Teraz wędrujecie naokoło naszego kraju. Czy po tym, co przeżyliście na drugim końcu świata, Polska może jeszcze was czymkolwiek zaskoczyć, zachwycić, zaintrygować?
Arek: Co krok, co dzień, co wieś, co miasto – znajdujemy rzeczy, które nas zadziwiają i zachwycają. Robimy więcej zdjęć niż podczas wędrówki po Amerykach. Myślę, że warto wyjechać na drugi koniec świata i przewietrzyć głowę również po to, by świeżym okiem spojrzeć na własny kraj.
Podróż, w której jesteście teraz – po Polsce – to czysto turystyczna wędrówka?
Arek: Nie. Marsz dookoła Polski jest również nietypową formą promocji naszej książki o wędrówce po Amerykach – „Na poboczu Ameryk. Pieszo z Panamy do Kanady”. Po drodze bierzemy udział w spotkaniach autorskich i slajdowiskach, podczas których opowiadamy o nasze poprzedniej wyprawie. Oczywiście, chcemy też po prostu poznać lepiej Polskę. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że chyba lepiej znamy Amerykę Łacińską niż naszą własną ojczyzną. Chcemy to zmienić.
Ola: Ta wędrówka jest spotkaniem z Polską na nowo. Nie mieszkałam tutaj dziewięć lat, Arka nie było cztery lata. To nie tylko podróż turystyczno-rekreacyjna, ale wręcz autodefiniująca. Tożsamościowa. Chcemy zobaczyć, co to znaczy być Polakiem, jaki jest ten kraj, jacy my jesteśmy przez pryzmat Polski, jak wpisujemy się w zjawiska społeczne, trendy demograficzne, gdzie w tym wszystkim jesteśmy. Ta podróż jest w pewnym sensie głębsza, może ważniejsza niż ta przez Ameryki.
Uważa się, że Polacy są smutnym, szarym, marudzącym narodem, o Latynosach mówi się coś dokładnie odwrotnego. Czy rzeczywiście więcej otwartości, ciekawości, życzliwości spotykało was w Ameryce Łacińskiej?
Ola: To jeden stereotyp o Polsce. Jest też zupełnie przeciwny: o przepięknej polskiej gościnności. A prawda leży pewnie gdzieś po środku. Odwołując się do naszej podróży po Amerykach: sądzę, że jesteśmy gdzieś pomiędzy tymi spontanicznymi, otwartymi, radosnymi Latynosami a pozamykanymi we własnych domach i samochodach obywatelami USA. U nas zresztą też ławeczki przed domami, które pamiętamy z dzieciństwa, stoją już zazwyczaj puste, ale jeśli już do kogoś się zagada, nie kończy się na small talku, jak zazwyczaj w USA. Niejednokrotnie zdarza się podczas naszej podróży po Polsce, że poznani przez płot ludzie opowiadają nam historię swojego życia. I to są głębokie, emocjonalne rozmowy.
Co macie na myśli, mówiąc, że mieszkańcy USA są pozamykani w samochodach?
Ola: Są uzależnieni od aut osobowych jak żaden inny naród na świecie. Oczywiście częściowo wynika to z faktu, że Stany Zjednoczone są ogromnym krajem, po którym trzeba się jakoś przemieszczać, ale też z tego, że lobby przemysłu samochodowego sprawnie likwidowało – i nie są to teorie spiskowe – komunikację publiczną. W efekcie grupy społeczne, które prowadzić samochodu nie mogą – dzieci, najbiedniejsze osoby czy seniorzy, być może jeszcze całkiem sprawni, ale nie na tyle, by wsiadać za kierownicę – są kompletnie wykluczone. Mieliśmy wrażenie, że tamtejsze miasta są budowane pod samochody, nie pod ludzi. Zauważyliśmy na przykład, że wejście do sklepu często nie znajduje się od strony chodnika, a parkingu. Ponad połowę powierzchni miejskich w USA – w Los Angeles nawet 2/3 – to przestrzenie dla samochodów: parkingi i drogi, a nie domy, parki czy budynki użyteczności publicznej. Z naszej, piechurów, perspektywy, to było bardzo widoczne. Nie mieliśmy samochodu, więc czuliśmy się wykluczeni. Bardzo często brano nas za dziwne indywidua albo osoby w kryzysie bezdomności. Kilka razy ktoś zatrzymał się przy nas, otworzył szybę samochodu i krzyknął: Kupcie sobie samochód.
Arek: Nazywamy USA krajem drive-thru. Jeśli nie byłaś w Stanach, zdziwiłabyś się, ile rzeczy można tam załatwić, nie wychodząc z samochodu.
Co na przykład?
Ola: Są apteki drive-thru, banki drive-thru (nie chodzi o bankomaty, tylko okienka z pracownikiem banku, przez które załatwisz nawet kredyt), bary ze striptizem drive-thru. W Las Vegas, nie wychodząc z samochodu, można wziąć ślub albo rozwód. Można skorzystać z usług prawnika. Najbardziej nas zszokowały zakłady pogrzebowe drive-thru, gdzie ostatnie pożegnanie odbywa się przez szybę samochodu. W niektórych miejscach działają kościoły samochodowe – na podobnej zasadzie jak kina samochodowe. Całe nabożeństwo spędza się, nie wychodząc z samochodu, słucha się go przez radio. Na wjeździe dostaje się samoobsługowy zestaw do komunii świętej, a na tacę kościelny zbiera z krążącego po parkingu meleksa.
To była dla was najtrudniejsza część wędrówki?
Arek: Emocjonalnie na pewno. Wyruszyliśmy w tę podróż, by poznawać ludzi, a na tamtejszych chodnikach zazwyczaj nie spotykaliśmy żywej duszy, tylko wystawione, tarasujące nam drogę śmietniki, które czekały na przyjazd śmieciarki. Kiedy po czterech miesiącach wędrówki po Stanach zbliżaliśmy się do granicy z Kanadą, śpiewaliśmy z radości piosenki.
Taka wędrówka to głód, zmęczenie, odciski, czasem przemoczone buty, a wy jesteście skazani na siebie 24 godziny na dobę. Jak się nie pozabijać przez tyle miesięcy?
Ola: Śmiejemy się, że podczas wędrówki jesteśmy tak zmęczeni, że nie mamy siły się kłócić. Bywają oczywiście trudne chwile, ale lepiej oszczędzić kalorie na wędrówkę, zamiast poświęcać je na awantury. Bardzo polecamy wszystkim parom wspólne podróże, niekoniecznie tak dalekie i wymagające jak nasza. Podróżując, można się bardzo dobrze poznać, nauczyć się wiele o sobie, zobaczyć, jak ta druga strona reaguje w trudnych sytuacjach.
Podczas amerykańskiej podróży pchaliście wózek. A teraz, podczas tej polskiej?
Arek: Idziemy z plecakami. Po pierwsze: po drodze chcieliśmy zdobywać brakujące szczyty do Korony Gór Polski, a to z wózkiem byłoby trudne. Po drugie: baliśmy się o nasze bezpieczeństwo. Przed tą wędrówką wyruszyliśmy na kilka szlaków długodystansowych w Polsce i szybko się przekonaliśmy, że chodzenie po tutejszych drogach naprawdę podwyższa poziom adrenaliny. Brakuje pobocza, kierowcy jeżdżą szybko, czasem zderzak w zderzak, wyprzedzają na trzeciego, przecinają niedozwolone linie. Gdybyśmy szli z wózkiem, być może już poleglibyśmy gdzieś w rowie.
Przeszliście Stany Zjednoczone, które – jak wspomnieliście – nie są krajem dla piechurów. Ty przeszedłeś Honduras i Salwator, jedne z najniebezpieczniejszych krajów świata. Jest pewien paradoks w tym, że o bezpieczeństwo baliście się tutaj, w Polsce.
Arek: Tak, ale tylko o ruch drogowy. We wszystkich innych aspektach czujemy się ekstremalnie bezpiecznie. Jesteśmy szczęściarzami, że urodziliśmy się w Polsce.