Piosenkarka ma obrączkę, ale imienia męża nie zdradza
Chociaż mówiła, że nigdy nie weźmie ślubu, właśnie złamała tę deklarację. Czy to znaczy, że wreszcie uda się jej stworzyć trwały związek?
Tego się nikt nie spodziewał. 13 września Anita Lipnicka umieściła na swoim Facebooku wpis sugerujący, że właśnie wzięła ślub na greckiej wyspie Hydra. Jej słowom towarzyszyły zdjęcia szczęśliwej pary, ale nie widać na nich twarzy pana młodego. Od razu więc rozgorzały spekulacje, kto jest tajemniczym wybrankiem. Piosenkarka nie zechciała jednak na razie tego ujawnić. Pewną wskazówkę przynosi tylko wypowiedź Anity sprzed roku.
- Gdybym dzisiaj spotkała kogoś i zakochała się na maksa, a ten mężczyzna byłby, dajmy na to, marynarzem albo malarzem, który mieszka gdzieś na maleńkiej wyspie w Grecji, zostawiłabym wszystko - powiedziała wówczas w serwisie Party.pl.
Trudno przypuszczać, czy nowy związek Lipnickiej okaże się trwały. Wszak nie wytrzymała do tej pory z żadnym z partnerów dłużej niż kilka lat. Dlatego też pewnie nie spieszyła się do ołtarza. Zawsze jasno deklarowała swoje poglądy w tej sprawie.
- Jakoś nigdy nie marzyłam o białej sukni. Może dlatego, że nie wierzę w miłość do grobowej deski. Wydaje mi się, że ludzie spotykają się, by odbyć wspólnie część swojej podróży. Jesteśmy razem, dopóki czujemy, że chcemy. Skąd mamy wiedzieć, czy to się nie zmieni? Dlatego dla mnie śluby mają w sobie coś upiornego - tłumaczyła piosenkarka w „Twoim Stylu”.
Wszystko się jednak zmieniło, kiedy gwiazda poznała tego jedynego.
Urodziła się i wychowała w rodzinie księgowej i elektryka. W jej domu nie było żadnych tradycji muzycznych, nikt nie śpiewał ani nie grał na żadnym instrumencie. Jako dziecko była bardzo grzeczna - idąc do pierwszej komunii pozwoliła sobie nawet zrobić na głowie wielki kok, który natapirowała jej na sztorc jedna z ciotek. Musiała też nosić grube okulary - dlatego uważała, że nie jest ładna i miała przez długi czas na tym punkcie kompleksy.
Mama mówiła do niej pieszczotliwie „Mój ty nosku kartofelku”, ale nigdy nie powiedziała jej, że jest piękna. Inaczej ojciec - zawsze była jego „małą księżniczką”. Zabierał ją ze sobą na ryby albo do lasu, razem uprawiali przydomowy ogródek. W ten sposób wytworzyła się między nimi szczególna więź. Gdy wyjechał na rok do pracy w Iraku, bardzo za nim tęskniła.
- Pamiętam, jak w liceum wróciłam pijana nad ranem i mama ratowała mnie rosołem. Tata chciał z kolei być odpowiedzialny i dotrzeć do moich problemów egzystencjalnych, więc zapytał: „Dlaczego to zrobiłaś?”. Na co dostał odpowiedź: „Po prostu miałam ochotę”. Rodzice dawali nam z bratem dużo swobody, nie miałam przeciw czemu się buntować - dodaje w „Twoim Stylu”.
Pewnego dnia, kiedy miała piętnaście lat, mama wyczytała w jednej z gazet, że agencja modelek poszukuje nowych twarzy. Bez uzgadniania z córką wysłała jej zdjęcie i życiorys. Pół roku później Anita znalazła się w grupie młodziutkich dziewczyn, które miały jechać do pracy w Tokio. Dzisiaj piosenkarka wyznaje, że nie potrafi zrozumieć swojej mamy, iż pozwoliła jej w młodym wieku na taki wyjazd. Tym bardziej że, na miejscu okazało się, że wcale nie jest różowo.
- Czułam się nieswojo w roli obiektu, przedmiotu, konia przed wyścigami. Najpierw chodzenie na castingi, wkładanie najmodniejszych i najdroższych ciuchów - targowisko próżności, kręcenie tyłkiem, a potem przepuszczanie głodowych diet w McDonaldsie. Prawie nic tam nie zarabiałyśmy. Po trzech miesiącach było mnie stać na kupienie dwóch par adidasów. Serio - mówi w „Playboyu”.
Będąc w Tokio zwierzała się ze swych problemów starszemu bratu. Za jego namową rzuciła pracę modelki i wróciła do domu. Była wtedy obrażona na cały świat - ostrzygła się na łyso, nosiła ciężkie glany, przestała się kolegować z dziewczynami, wybierając na przyjaciela chłopaka, z którym posadzono ją w „oślej ławce”. A za namową brata, który był w tamtym czasie dla niej wielkim autorytetem, zaczęła śpiewać w lokalnym zespole rockowym.
Edukacja muzyczna Anity zaczęła się w liceum. Jako nastolatka rozkochała się w poezji Stachury i prozie Hłaski. Przestała się wtedy interesować sportem i skończyła z występami na meczach szkolnej drużyny piłki ręcznej. Zamiast tego nauczyła się grać na gitarze i zaczęła śpiewać. Podczas jednego z występów z zespołem Certyfikado w rodzinnym Piotrkowie usłyszał ją dziennikarz z Radia Łódź i polecił znajomemu muzykowi, który właśnie szukał wokalistki do swego zespołu Varius Manx. I tak Anita wzięła udział w nagraniach grupy, które z miejsca stały się wielkimi przebojami.
- Dla pierwszego chłopaka napisałam „Piosenkę księżycową”. Podjeżdżał jawą pod blok i wykradał mnie w nocy przez okno. To była młodzieńcza miłość, gwałtowna, pełna awantur, dramatów, trzaskania drzwiami, rozstań i powrotów. Gdy zaczęłam śpiewać w Varius Manx i wyprowadziłam się do Łodzi, miłość rozeszła się po kościach. Już nie było drzwi do trzaskania. On został w Piotrkowie, założył rodzinę i pewnie dziś jest szczęśliwy - uśmiecha się w „Twoim Stylu”.
Wielka popularność przyszła, kiedy Anita była jeszcze w liceum. Gdy chodziła na korepetycje, aby się przygotować do matury, jej piosenki grało już radio. Zarówno ona, jak i nauczycielka siedząc nad zeszytem udawały, że nie wiedzą o co chodzi. Nic dziwnego, że sytuacja ta szybko zmęczyła młodą wokalistkę.
- Byłam sławna, rozpoznawalna i w końcu zrozumiałam, że moje nazwisko jest większe ode mnie. Miałam problem z udźwignięciem własnego sukcesu, tym bardziej, że nie czułam się specjalnie inaczej niż parę miesięcy przed nagraniem płyty. Jeździłam autobusami, pociągami i dziwiło mnie, że sporo osób mi się przygląda. Byłam gwiazdą, która dzięki akcji z Variusami, mogła sobie kupić co najwyżej kolorowy telewizor. Wypas, co? W firmie fonograficznej usłyszałam, że nie mam prawa narzekać, bo występuję w telewizji. Dlatego znowu rzuciłam to w cholerę - wspominała w „Playboyu”.
Kiedy podpisała solowy kontrakt, menedżer wynegocjował jej możliwość nagrywania w Londynie. Tam czuła się całkowicie anonimowa i mogła wreszcie spokojnie pracować. Wtedy powstał jej debiutancki album solowy, który również okazał się bestsellerem. W ten sposób Lipnicka stała się jedną z największych gwiazd rodzimego popu.
Ale i to z czasem znudziło się Anicie. - Wiedziałam, że muszę coś zmienić, bo jeśli jeszcze raz przyjdzie mi zaśpiewać „Wszystko się może zdarzyć”, po prostu zwymiotuję - śmiała się później. Jej ówczesny partner był Anglikiem i dobrze znał mieszkającego w Polsce piosenkarza Johna Portera. Zasugerował więc Lipnickiej, aby się z nim skontaktowała, by nagrali coś razem.
- Umówiliśmy się w kawiarni na Nowym Świecie. Była zima, weszłam zmarznięta. Usiadłam przy stoliku naprzeciwko Johna. Zobaczyłam człowieka ubranego w długi skórzany płaszcz, jego smutną twarz i przepastne czarne oczy. Mało mówił, patrzył na wszystko jak z zaświatów. Wtedy doznałam olśnienia: „Przecież ja jestem z niewłaściwym facetem!”. No i rozstałam się z tamtym narzeczonym - opowiadała w „Twoim Stylu”.
Najpierw była przyjaźń i wspólna praca, a potem wielka miłość. Media oczywiście zwietrzyły skandal, bo Porter był aż o 25 lat starszy od Lipnickiej. Nie powstrzymało to jednak pary. A na dodatek przysporzyło jej popularności i sprawiło, że ich pierwsza wspólna płyta o znaczącym tytule „Nieprzyzwoite piosenki” okazała się przebojem. Kolejny owoc ich związku otrzymał imię Pola.
- Staram się być mamą, jakiej sama zawsze potrzebowałam, czyli dającą Poli wielkie oparcie. Wiem, jakie to ważne. Ja często musiałam być zbyt dorosła jak na swój wiek. Nie chcę, aby moja córka musiała się o mnie martwić, dlatego teraz mam misję: zawalczyć o swoje szczęście. Dla siebie i dla niej. Czuję, że jestem na dobrej drodze - zdradzała w wywiadzie dla magazynu „Pani”.
Z czasem w związku zaczęło się psuć. Różnica wieku okazała się jednak znacząca - Anita, wciąż młoda, pełna energii, szukała ujścia dla swej witalności, tymczasem John miał już za sobą czas szaleństw i potrzebował spokoju. Poza tym niespecjalnie ciągnęło go do rodzinnych obowiązków. W końcu więc w zeszłym roku para ogłosiła rozstanie.
- Zatoczyliśmy z Johnem koło, bo zanim zostaliśmy parą, byliśmy przyjaciółmi. Jesteśmy nimi znowu, także dla Poli, która nas bardzo potrzebuje. Oboje bardzo długo walczyliśmy o nasz związek, lecz nagle okazało się, że już nie możemy nic zrobić, po prostu. Jesteśmy teraz na takim etapie, że potrafimy po przyjacielsku rozmawiać nawet o dylematach sercowych. Życzę każdemu, aby udało mu się w ten sposób rozwiązywać problemy związane z rozstaniem - dodaje w „Pani”.
Po rozstaniu Ania nie mogła spać, musiała brać tabletki. Jakby tego było mało, okazało się, że ma guza ślinianki. Całe szczęście był niezłośliwy, ale i tak musiała przejść dwie operacje. Nic więc dziwnego, że skończyło się na psychoterapii. Na ostatniej sesji usłyszała: „A teraz leć, żyj!”. No to poleciała! Nie wiemy jednak z kim.
Autor: Paweł Gzyl