Piotrowi Babrakowskiemu kula zomowca tak pogruchotała kość, że ma nogę krótszą o 2 cm. Całe życie ciągnie się za nim to kalectwo. Każdy krok przypomina o pacyfikacji kopalni Wujek w stanie wojennym. Stał blisko miejsca, w którym 16 grudnia 1981 roku czołg dokonał wyłomu w murze okalającym kopalnię.
To miejsce określa dziś krzyż postawiony zastrzelonym górnikom. Pomnik pnie się ku górze na 33 metry i nieco wcina do wnętrza kopalni. Piotr Babrakowski wychylił się zza kotłowni, wysokiego budynku z czerwonej cegły, który jest teraz tłem dla pomnika dziewięciu z Wujka. Rzucił kawałkiem cegły albo śrubą w stronę nadciągających zomowców i nagle stracił równowagę. Jakaś nieznana siła zwaliła go z nóg. Co się dzieje? - pytał sam siebie. Całe ciało ogarnęło jakieś ciepło, a gdy próbował wstać, nie dał rady.
- Zomowcy zobaczyli, że jestem bezradny, więc ruszyli w moją stronę, a ja dalej siedziałem na ziemi nieruchomo - wspomina. - Pomyślałem, że jak dojdą, będzie po mnie. Zacząłem krzyczeć w stronę górników: zabierzcie mnie stąd, nie mogę chodzić! Dzięki Bogu, usłyszeli.
Dwóch złapało go za ręce i odciągało na bok. Bezwładne nogi szorowały po ziemi i w tym momencie przestrzelona kość nie wytrzymała, pękła do reszty. Ból był niesamowity. Półprzytomnego zanieśli do punktu opatrunkowego.
Prawa noga na wysokości uda była przestrzelona na wylot, w lewej pocisk utknął w kości.
Jechał na Śląsk mając 18 lat
Kopalnia Wujek miała spełnić jego młodzieńcze marzenia o lepszym życiu, a została balastem. Był uczniem szkoły zawodowej w rodzinnych Skokach w Wielkopolsce, gdy przyjechali ze Śląska agitatorzy i zachęcali do pracy w górnictwie. Czekały na nich dobre zarobki i jeszcze można było w ten sposób odpracować wojsko.
18-letni Piotr Babrakowski z bratem Pawłem, starszym o rok, zdecydowali, że jadą. Z perspektywy Skoków świat wydawał się pełen przygód. Zachęcała ich do pracy w kopalni także ciotka Stefa, która mieszkała na Śląsku, i jej córka Ela. Z rodzicami zostawała w domu starsza siostra oraz dużo młodsi bracia bliźniacy.
- Wiedzieliśmy, że to niebezpieczna praca, więc postanowiliśmy pojechać na próbę, na trzy miesiące. Jak nie damy rady - wracamy bez żalu - mówi Piotr Babrakowski. - Próba wypadła pomyślnie. Przełamaliśmy strach, bo jednak nas długo nie opuszczał. Ramiona bolały od dźwigania ciężkich elementów wyposażenia ścian, drążonych chodników, ale zarobiliśmy z dwa razy więcej niż nasz ojciec. To była wystarczająca zachęta - mówi.
Bracia zamieszkali na stancji i pracowali w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych. To były gorące lata 1980 i 1981, kiedy rodziła się Solidarność.
Stan wojenny zastał ich w kopalni Wujek. Pracowali na nocnej zmianie z soboty na niedzielę, a soboty były wtedy dobrze płatne. Wyjechali na powierzchnię przed końcem dniówki, bo, jak usłyszeli, dzieje się coś niedobrego, co grozi strajkiem całej załogi. W nocy zamknęli przewodniczącego zakładowej Solidarności, Jana Ludwiczaka.
Piotr Babrakowski należał do pierwszej Solidarności, ale niewiele interesował się polityką. Gdy jednak zbudził się w niedzielę 13 grudnia 1981 roku, polityka wkroczyła w jego życie. Usłyszał generała Jaruzelskiego, jak ogłasza wprowadzenie stanu wojennego.
Co to jest ten stan wojenny? - pytał starszego brata Pawła, ale on też nie znał odpowiedzi. Do pracy w kopalni Wujek pojechali zgodnie z planem na poniedziałkową, drugą zmianę. Już w autobusie była nerwowa atmosfera. Sztygar dał im wolną rękę; mogą przystąpić do strajku albo wracać do domu.
- Zostajemy, powiedzieliśmy zgodnie, jak wszyscy to wszyscy, nie ma, że boli - wyjaśnia dziś Piotr Babrakowski.
Słyszał, że ZOMO bije, gdy wchodzi do strajkujących zakładów, by stłumić ten bunt. Pojawiła się niepewność, ale cała brygada wciąż trzymała się razem i w tej wspólnocie widział siłę. W większości byli wokół niego Ślązacy i, jak przekonuje, za nimi Poznaniakami, poszliby w ogień. - Mówili, żeby przygotować coś do obrony, jak przyjdzie ZOMO, bo przyjdzie na pewno - wspomina. - W miejscu, którego miałem bronić, ułożyłem sobie stos z kawałków cegieł, dużych śrub montażowych. To była moja broń.
Kamienie przeciw czołgom? Piotr Babrakowski nie słyszał, że strajkujący ustąpią, jak na teren kopalni wejdzie wojsko, a jak milicja, to stawią opór. - Sądzę, że nie byliśmy świadomi tego, co może się wydarzyć - wyjaśnia. - Ja nie byłem #przygotowany na czołgi, #nie przyszło mi do głowy, że mogą staranować mur i wjechać do środka kopalni. Myślałem, że co najwyżej milicja przyjedzie z armatkami wodnymi.
Z kamieniem na czołg
Tymczasem przeciwko strajkującym górnikom kopalni Wujek władza wysłała 1471 milicjantów, w tym pluton specjalny ZOMO i siedem armatek wodnych. Milicjantów wspierało 760 żołnierzy z 25. Pułku Zmechanizowanego z Opola, w tym 6 kompanii piechoty zmotoryzowanej i 6 plutonów czołgów. Milicjanci oczekiwali, że na postrach czołg wystrzeli ślepakiem w stronę kopalni, ale wojskowi wybili im ten pomysł z głowy.
Zanim zomowcy ruszyli w stronę górników, była chwila, żeby się wycofać. - Chyba nie pozwalał mi na to mój zadziorny charakter - przekonuje Piotr Babrakowski. - Jak coś zaczynam, to bronię za wszelką cenę. A może zostało mi w pamięci to, co opowiadał mi ojciec o wydarzeniach w Poznaniu w 1956 roku? Trzymamy się z brygadą, zdecydowaliśmy z bratem.
Górnicy naśladowali trochę tych intruzów, którzy przyszli, by ich spacyfikować. Kiedy zomowcy stawali w szeregu i ruszali w ich stronę, robili to samo, też ustawiali szereg. Jak rzucali w górników puszkami z gazem, to w drugą stronę leciały kamienie i śruby.
- Krzyczeliśmy: hurra! I ruszali w ich stronę. Taka to była walka. Chcieliśmy tylko wypchnąć zomowców poza teren kopalni - przypomina. - Już wiedzieliśmy, że czołg nam nie zagraża, że postraszył i teraz robi tylko dużo hałasu.
Huk był ogromny z powodu wystrzeliwanych petard, świec dymnych. Do tego w górze latał helikopter. Jedną z tych petard Piotr Babrakowski próbował złapać, ale tylko zawirowała mu przed oczami i uderzyła go w głowę. Chwilę dochodził do siebie, bo oczy piekły od gazu, a gdy znów wychylił się zza muru kotłowni, dostał serię. Nawet jej nie usłyszał. Nie wie, gdzie stał strzelec, ale trafił go z boku w obie nogi. - W punkcie opatrunkowym położyli mnie w rogu, bo sala była już pełna - dodaje dziś 57-letni Piotr Babrakowski. - Podejrzewam, że byłem jednym z ostatnich, którzy tam trafili.
Dwa miesiące leżał w szpitalu w Katowicach-Ochojcu. Rodzina trzymała spakowaną torbę, żeby go szybko ewakuować, za wiedzą lekarzy, gdyby milicja chciała go stamtąd zabrać. Do przestrzelonej nogi wróciła sprawność. Druga, gdzie w kości utkwił pocisk, nie chciała się zrosnąć. Kontynuował leczenie już w rodzinnych stronach. Trzeba było wykonać kolejną operację, łamać kość i nadbudować materiałem pobranym z biodra. O kulach chodził trzy lata. Wszystkie marzenia przepadły. Zaczęła się walka, o rentę, bo o powrocie do pracy w kopalni nie było mowy. Pół roku był bez jakichkolwiek środków do życia. Poznańska Solidarność zapewniła mu 6-miesięczną rekonwalescencję w klasztorze sióstr urszulanek w Pniewach. Dochodził do sił fizycznych, choć już wiedział, że noga będzie krótsza, a ruch kolana ograniczony. Próbował pozbierać myśli, co dalej, bo na Śląsk już nie wróci.
Firma PRG, która go zatrudniała w 1981, przestała istnieć. Został sam ze swoim losem. - Nie umiałem sobie poradzić ze sobą, nie miałem żadnego wsparcia psychologa - mówi. - O rentę musiałem się sądzić, ciągle jeździć do Tarnowskich Gór, wzywany przez komisję, która decydowała o stopniu mojego inwalidztwa. Dostał rentę specjalną w wysokości 400 zł. W tym roku dostał kolejną w wysokości 500 zł. Dopiero teraz - 38 lat po tej tragicznej pacyfikacji - przyznano ją wszystkim rannym od kul w kopalni Wujek, w sumie 21 górnikom.
W ubiegłym roku państwowa spółka PGNiG postanowiła wystawić „rachunek wdzięczności” górnikom kopalni Wujek, którzy strajkowali w grudniu 1981 roku. Każdy z nich, jeśli ma umowę z PGNiG Obrót Detaliczny, może otrzymać do 900 zł dofinansowania rocznie na rachunki za gaz. Do tej pory z tego swoistego podziękowania za wolność skorzystało około 750 osób. Piotr Babrakowski jeszcze nie skorzystał, bo nie ma gazu w domu, ale już myśli o nowej instalacji i trochę wygodniejszym życiu.
Ożenił się, ma dwie córki i czworo wnucząt. Dla rodziny jest bohaterem. Brat Paweł też wkrótce opuścił Śląsk i wrócił bliżej rodzinnego domu. O tamtym strajku nie chciał nawet wspominać.
Piotr Babrakowski z dużym wysiłkiem jeździł do Katowic na procesy zomowców z plutonu specjalnego. Nawet nie patrzył w ich stronę na ławie oskarżonych. - To był dla mnie ogromny stres - mówi. - Nikt mnie do tego procesu nie przygotował, nawet nie wiedziałem, jak się zachować. Co będzie, jeśli coś źle zapamiętałem albo pomyliłem? Też mnie oskarżą?
Co jakiś czas jedzie do Katowic pod pomnik poległych górników szczęśliwy, że żyje.