Piotr Beczała, słynny tenor, koneser dobrego wina i zapalony golfista [ROZMOWA]
W podstawówce wolał grać w piłkę, więc zapominał zeszytu nutowego, za co został wyrzucony z chóru. Dziś jest jedną z największych gwiazd Metropolitan Opera i trudno znaleźć mu wolny termin w ciągu najbliższych 4-5 lat.
Na początku stycznia wystąpił pan podczas gali 25. Laurów Umiejętności i Kompetencji w NOSPR. Rozmowy na temat tego występu rozpoczęły się trzy lata temu. Tak mocno zabukowany ma pan terminarz koncertowy?
Największe teatry operowe świata, takie jak Metropolitan Opera czy paryska opera planują nowe produkcje z pięcioletnim wyprzedzeniem, zaś wznowienia z wyprzedzeniem dwu-, trzyletnim. Teraz praktycznie kończymy planowanie sezonu 2020/2021. Bardzo trudno jest znaleźć wolny termin w perspektywie 4-5 lat.
Biją się o pana największe teatry świata?
Nie wiem, czy biją… Teatry, w których mam przyjemność śpiewać, dbają o reputację. Wiele lat ciężko pracowałem na opinię śpiewaka gwarantującego określony poziom. Wypracowałem sobie pewną pozycję i nie narzekam na brak propozycji.
Czyli żyje pan na walizkach?
Z żoną jesteśmy w permanentnej podróży. W jednym miejscu nie pozostajemy dłużej niż półtora miesiąca, tyle mniej więcej trwa produkcja operowa. Życie śpiewaka to wieczna tułaczka, hotele, wynajęte mieszkania, tęsknota za domem. Dlatego mamy kilka mieszkań w miastach, w których najczęściej śpiewam, jak Nowy Jork, Wiedeń.
A gdzie w tym jest miejsce dla Polski?
W Polsce bywam bardzo rzadko. Ostatnio udało nam się wykroić dwa dni w trakcie podróży z Wiednia do Berlina i zatrzymaliśmy się w naszym domu w okolicach Żywca. Tam wśród natury najszybciej się regeneruję.
Podczas gali Laurów Umiejętności i Kompetencji odebrał pan statuetkę Kryształowego Lauru z Diamentem i nagrodę Czechosława za popularyzację Czechowic-Dziedzic, z których pan pochodzi. Nie ukrywa pan swoich korzeni.
Nigdy nie ukrywałem. Uważam, że trzeba być dumnym z miejsca, z którego się wywodzi. Kilka lat temu zostałem honorowym obywatelem mojego miasta, a droga do tego rozpoczęła się właściwie, kiedy zainaugurowano transmisję Live in HD z Metropolitan Opera, chyba w 2009 roku. W programie Met przy każdym nazwisku śpiewaka, który bierze udział w przedstawieniu, jest napisane miejsce urodzenia. Przy moim widnieje napis Czechowice-Dziedzice. Bardzo się to spodobało i od tego czasu podczas wywiadów w przerwie transmisji pozdrawiamy z kolegami miejsca, z których pochodzimy.
Bywa pan w Czechowicach-Dziedzicach?
Rzadko. Jeśli już, to zapraszamy rodziców do nas w góry albo do Krakowa, gdzie mamy mieszkanie. Chyba że jest zjazd rodzinny, jestem w okolicy, to wpadam w te strony.
Zostanę przy Czechowicach-Dziedzicach. Wyrzucono pana z chóru w szkole podstawowej, do którego pan uczęszczał.
W mojej szkole podstawowej byłem jednym z dwóch chłopaków w chórze. Poza nami były same dziewczynki. Miałem wtedy 9-10 lat i nie byłem jeszcze specjalnie zainteresowany płcią przeciwną, więc nie odbierałem tej sytuacji jako atut. Wtedy wolałem grać w piłkę niż chodzić na próby chóru. Znalazłem rozwiązanie: zapominałem permanentnie zeszytu nutowego i ostatecznie za to zostałem wyrzucony.
Profesor Jan Ballarin z Akademii Muzycznej w Katowicach pomógł panu podjąć decyzję o zawodowej przyszłości? W jego klasie uczył się pan śpiewu.
Pośrednio na pewno tak. Profesor Ballarin był solistą Operetki w Gliwicach i uświadomił mi trudność podejmowania decyzji przez młodego śpiewaka. W 1990 roku, kiedy byłem już blisko końca studiów, a miałem już za sobą kursy mistrzowskie na zachodzie Europy, zaczęło do mnie docierać, że trochę inaczej wygląda to na świecie niż w Polsce. Tam nie chodzi o to, że ktoś zostaje polecony przez dyrygenta jakiemuś dyrektorowi opery. To zwykły biznes. Idzie się na przesłuchania do agencji, zostaje się przyjętym albo nie. Agencja wysyła na przesłuchania do teatrów. To jest system, którego wtedy w Polsce w ogóle nie było. Mogłem być solistą Operetki w Gliwicach czy solistą Opery w Bytomiu, ale perspektywy repertuarowe, które mnie tam czekały, były mało rozwojowe. Myślę, że dokonałem właściwego wyboru.
Najsłynniejszy na świecie teatr operowy, nowojorska Metropolitan Opera, jest marzeniem wielu śpiewaków. Dla pana to miejsce docelowe?
Nie wiem, czy można mówić o miejscu docelowym… Metropolitan Opera jest Olimpem operowym świata, ale...
Ale cały czas trzeba „gonić króliczka”?
No właśnie! Ja to traktuję bardziej jak Wielkiego Szlema w tenisie. Jest kilka oper o podobnym znaczeniu. Staram się trzymać kontrolę nad tym, gdzie występuję i zawsze kierować się odpowiednim dla mnie repertuarem. Cieszę się, że od 11 lat należę do elitarnej grupy gwiazd Met i występuję tam w każdym sezonie.
Pana żona również jest utalentowaną śpiewaczką, mogła zrobić karierę, ale zdecydowaliście inaczej. Bo dwoje śpiewaków w rodzinie to mogłoby być już za wiele. Dzisiaj małżonka jest pana największym krytykiem, recenzentem i fanem?
Z żoną tworzymy od 24 lat zgrany zespół. Kasia jest obecna na moich próbach, spektaklach, sesjach nagraniowych. Studiowała u tego samego amerykańskiego nauczyciela śpiewu, w związku z czym mamy wspólny język. Właściwie nie potrzebujemy słów, aby się porozumiewać. Na pewno jest wielką zasługą mojej żony to, gdzie się teraz znajduję. Bo swoją wrażliwością, kobiecą intuicją, umiejętnością poruszania się w tym świecie ogromnie mnie wspiera. Wszystkie decyzje podejmujemy wspólnie. I to jest siła! Jeśli któryś z kolegów czegokolwiek mi zazdrości, to właśnie tej siły.
Gdyby miał pan wybrać…. Caruso czy Kiepura?
Caruso. Miał większe znaczenie dla historii opery. Był królem Metropolitan Opera. Doceniam Jana Kiepurę, ale on poświęcił tylko kilkanaście lat swojego życia operze. Później przerzucił się na musical, operetkę, na film. Nie był stricte tenorem operowym. Nawet gdzieś we włoskiej Wikipedii funkcjonuje stwierdzenie, że Kiepura był tenorem filmowym. To trochę krzywdzące, bo on był naprawdę wielką gwiazdą w operze wiedeńskiej, w Metropolitan Opera również. Kiepura zaśpiewał chyba 30 spektakli w Metropolitan. Ja już jestem przy 120.
A z pary: The Rolling Stones czy The Beatles?
The Beatles. Zdecydowanie! Nawet jeśli chodzi o jazz czy muzykę rozrywkową, to ten wirus wokalny we mnie cały czas drzemie. Lubię po prostu dobre śpiewanie. Muzycy The Beatles dobrze śpiewali. Przyznaję, że Mick Jagger cały czas jest bardzo ekspresyjną i energiczną postacią, ale wokalnie pozostawia wiele do życzenia... (śmiech).
U takich artystów jak The Rolling Stones sporą rolę odgrywa też tak zwany pozasceniczny rockandroll. A jak wygląda życie śpiewaków, gdy opadnie kurtyna na scenie?
Śpiewacy jak sportowcy powinni szczególnie dbać o zdrowy styl życia, aby pozostawać w dobrej kondycji. Zdrowy sen jest nie do przecenienia. Z żoną jesteśmy też zapalonymi golfistami i to pomaga nam zachować dobrą formę. Podczas pobytu w Stanach potrafimy wyrwać się na kilka dni na Karaiby, Bahamy lub jak minionej jesieni - na Hawaje, aby pograć w golfa i odreagować stres.
Wszelkie używki też musicie odstawić na bok?
Nie jest aż tak źle! Nikt nie zabroni tenorowi po spektaklu napić się kieliszka wina. Jesteśmy normalnymi ludźmi, choć dyscyplina jest wskazana. Nawiasem mówiąc jestem koneserem i kolekcjonerem dobrego wina.
Jest coś takiego jak emerytura tenora?
Nie wiem.
A do kiedy pan zamierza śpiewać na scenie?
Myślę, że jak u sportowca, w pewnym momencie nastąpi początek schyłku, w tym wypadku możliwości wokalnych. To jest moment, którego nie można przegapić. Wydaje mi się, że ważne jest coś takiego jak odpowiedzialność w stosunku do swojej publiczności. Nie chciałbym być zapamiętany z perspektywy tych kilku ostatnich koncertów mojego życia, gdzie poziom byłby dużo niższy od tego, gdy byłem w pełnej formie. To indywidualna decyzja. Myślę, że wiek 60-65 lat dla tenora to taki moment, by zacząć myśleć o wycofywaniu się z intensywnej pracy. Na szczęście mam jeszcze wiele lat do tego etapu.
Piotr Beczała
urodził się 28 grudnia 1966 roku w Czechowicach-Dziedzicach. Ukończył Akademię Muzyczną w Katowicach w klasie prof. Jana Ballarina. Jeden z największych śpiewaków operowych, występujący na najbardziej prestiżowych scenach na świecie.