Piotr Kler: Za dużo dostałem od życia, dlatego teraz dzielę się z innymi
Rozmawiamy z Piotrem Klerem, założycielem i właścicielem Grupy Kler, największego producenta mebli klasy premium w Polsce.
Meble Kler zamawia nawet prezydent Rosji Władimir Putin.
Naszymi klientami są nie tylko przywódcy państw, ale także wielcy sportowcy i celebryci.
Np. słynni bokserzy, bracia Kliczkowie. Kto jeszcze ze znanych osób ma meble Kler?
Firma pilnie strzeże anonimowości klientów, nie tylko dlatego, że tak stanowi prawo, ale przede wszystkim dlatego, że takie są nasze zasady. Często bywa tak, że zamówienie w imieniu klienta składa jego projektant wnętrz. O tym, że słynna osoba jest posiadaczem naszych mebli, dowiaduję się, oglądając telewizję.
Lubi pan leniwce?
Wiem, do czego pan zmierza. Leniwiec to był mój pierwszy komplet wypoczynkowy, który produkowałem po założeniu firmy. Cieszył się powodzeniem. Jako pierwszy w Polsce robiłem komplety wypoczynkowe z drewna dębowego i tapicerką ze skóry. Czasy były takie, że problemem było nie sprzedać, ale wyprodukować. Klienci musieli czekać na nasze meble nawet trzy lata!
Jest pan właścicielem jednej z największych firm meblarskich w Polsce, ale startował pan od zera. Jak się udało zrobić taką karierę biznesową?
Wychowałem się bez ojca, o mało nie trafiłem do domu dziecka. Przygarnął nas wuj Piotr Biskup z Ciarki w powiecie kluczborskim. Sam przeszedł wiele, sześć lat spędził na Syberii i wpoił mi zasady, których trzymam się całe życie: że trzeba być pracowitym, trzeba pomagać innym ludziom i być odpowiedzialnym.
Solidnie pracować zaczął pan już w wieku 13 lat.
Kiedy miałem 13 lat, trafiłem na praktykę do zakładu Antoniego Aptyki w Dobrodzieniu. Nie tylko uczyłem się zawodu, ale i mieszkałem u niego. Pracowałem u mistrza Aptyki dziesięć lat. Był bardzo dobrym tapicerem i nauczył mnie fachu.
Był pan jego ulubionym uczniem?
Kiedyś jeden z klientów przyniósł zdjęcie z katalogu i zapytał, czy jesteśmy w stanie zrobić takie meble. Pracownicy pokręcili głowami, że nie, a ja powiedziałem, że się tego podejmę. Siedziałem nad tym meblem po kilkanaście godzin i zrobiłem. Od tego czasu stałem się pracownikiem od trudnych zleceń, mimo że miałem wówczas 17 lat!
Antoniego Aptykę traktuje pan jako swego mistrza, ale jednak zwolnił się pan z jego zakładu. Założył pan firmę.
Zwolniłem się, ponieważ Aptyka był już w podeszłym wieku i nie widziałem dla siebie perspektyw. Kupiłem maszyny tapicerskie i otworzyłem swoją własną działalność w 1973 r., w wieku 23 lat.
Rozwój firmy Kler rozpoczął się dopiero po 1989 roku.
Trochę wcześniej. W 1988 roku komunistyczny minister Wilczek próbował ratować upadającą gospodarkę i rząd dał zielone światło dla prywatnych przedsiębiorców. Najpierw nie wierzyłem w to, ale pojechałem do znajomego do Nowego Targu i zobaczyłem, jak firmy się rozwijają. Spotkałem się też z przedsiębiorcą z Kępna, który w swojej firmie meblarskiej zatrudniał już 100 pracowników! Zrozumiałem, że trzeba działać.
Z dzisiejszej perspektywy widać, że przełom 1989 roku to był wymarzony czas dla przedsiębiorców.
Tylko że u nas na Śląsku ludzie wtedy wyjeżdżali raczej na Zachód, a nie otwierali firmy. Ja kupiłem działkę w Dobrodzieniu i krótko przed zmianą ustroju zacząłem budować nowy, większy zakład. To nie były wcale wymarzone czasy, bo inflacja była tak ogromna, że w ciągu jednej nocy ceny potrafiły wzrosnąć ponad 1000 procent! Na przykład piece podrożały z dnia na dzień 12-krotnie.
Jak się udało zbudować fabrykę w czasach hiperinflacji?
Miałem szczęście, że przygotowywałem się do budowy od dłuższego czasu i kupiłem wcześniej materiały budowlane, jeszcze po starych cenach.
Po 1989 roku firma Kler zaczęła się dynamicznie rozwijać. Z sześciu pracowników zrobiło się kilkuset!
Do 2000 roku produkcja rosła corocznie o 50-60 procent. Ale takie gwałtowne wzrosty też potrafią być niebezpieczne. Niejedna firma przez to upadła. Trzeba było przygotować perfekcyjną organizację produkcji. W pierwszych latach po transformacji było wielu nieuczciwych pośredników. Nasze meble wystawiano w Warszawie z napisem „meble z Niemiec”, dawano ceny niemieckie, ale te pieniądze do nas nie wracały! Dlatego zaczęliśmy tworzyć własne salony. Pierwszy powstał w Warszawie przy ul. Tamka, w tzw. Złotej Kaczce.
Pierwszy mebel nazywał się Leniwiec, a wasze nowe modele z tego roku nazywają się Figaro Uno i Figaro Due. Dzisiaj wasze meble projektują projektanci z Włoch i Francji.
Od założenia firmy projekty mebli Kler były mojego autorstwa. Kiedy firmę przejęły moje dzieci, zaczęły współpracować z projektantami włoskimi i francuskimi. Ale nadal odbywa się to tak, że projektanci proponują style kolejnych modeli mebli, ale my dokonujemy poprawek, tak, aby pasowały do marki Kler. Poza tym sprzedajemy meble na całym świecie, a każdy rynek ma swoje wymogi. Na przykład Anglicy lubią klasyczne meble, a Szwajcarzy nowoczesne. Niemcy lubią komplety wypoczynkowe z twardą tapicerką, a Włosi z miękką. Trzeba się dopasować do różnych klientów.
W ilu krajach świata sprzedawane są meble Kler?
Nie sposób zliczyć. Praktycznie na całym świecie. Nasze meble sprzedawane są przecież nie tylko w naszych firmowych salonach. Teraz mocno wchodzimy na rynek afrykański. Niedawno byłem na Wybrzeżu Kości Słoniowej. W jednym z salonów meblowych znalazłem sześć naszych kompletów wypoczynkowych. Meble Kler są w sprzedaży na wszystkich kontynentach oprócz Australii.
Dlaczego oprócz Australii?
Bo to po prostu za daleko. Zanim meble tam dotrą, klient już zapomni, co zamawiał (śmiech).
Swoją firmę przekazał pan dzieciom.
Każda firma ma swoją specyfikę i nie ma jednego modelu, jak przekazać stery w firmie. Jeśli ktoś twierdzi, że zna uniwersalny przepis, to mówi po prostu nieprawdę. U nas mój syn Sebastian Kler został wiceprezesem ds. produkcji, a mój zięć Rafał Desczyk wiceprezesem ds. handlowych. Są lepsi ode mnie, naprawdę.
Którą swoją decyzję uważa pan za kluczową w swojej karierze? Każdy chciałby wiedzieć, jak zostać drugim Piotrem Klerem i przejść drogę od zera do milionera...
Kluczową decyzją w moim życiu było założenie firmy. Ale to nie jest tak, że każdy musi być Klerem. Nikt nie zostanie drugim Piotrem Klerem. Nie ma na świecie dwóch identycznych ludzi. Tak jak płatki śniegu - każdy człowiek jest inny. Każdy ma inne linie papilarne. Każdy musi znaleźć własne miejsce w świecie i swoją drogę.
A ja myślę, że jest jedna charakterystyczna cecha, która pomogła panu odnieść sukces i pomoże każdemu innemu w robieniu kariery: nieodpuszczanie. Nadal nie odpuszcza pan codziennego biegania?
Cały czas codziennie trenuję. Jednego dnia biegam 10 kilometrów, drugiego robię triatlon: bieganie, jazda na rowerze i pływanie. Każdy taki trening trwa ponad godzinę. Przez cały rok - czy leje deszcz, czy pada śnieg, czy ściska mróz.
I dalej pan nie odpuszcza, nawet gdy chwyci przeziębienie?
Tak, bo jak raz sobie odpuścisz, to odpuścisz też drugi i trzeci raz. Ja jestem z twardego wychowu. Mam 69 lat, a ważę tyle, ile w zawodówce: 75-78 kg. Bardzo lubię jeść, ale trzymam dyscyplinę w jedzeniu, inaczej byłbym szerszy niż dłuższy! Na tym polega przecież życie, że trzeba się ograniczać. Chociaż dzisiaj świat idzie w innym kierunku: „róbta, co chceta!”. Ale to nie jest dobry kierunek.
To właśnie chciałem powiedzieć: jeśli ktoś potrafi nie odpuszczać sobie, tylko dążyć z determinacją do celu, to ma duże szanse, żeby zajść wysoko.
Muszę jednak powiedzieć, że ja nigdy nie planowałem swojego życia. Brałem to, co życie przyniosło, i szedłem do przodu. Nikogo nie naśladowałem, tylko robiłem swoje. Mój mistrz Aptyka oprócz fachu nauczył mnie też pobożności. Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu.
Założył pan fundację Piotra Klera, która wspiera młodych muzyków
Fundacja wspiera najzdolniejszych młodych pianistów. Pochodzą oni z niezamożnych rodzin, a studia muzyczne, wyjazdy na międzynarodowe konkursy sporo kosztują. Ale fundacja działa dopiero od kilku lat, a ja od zawsze pomagam ludziom potrzebującym. Nigdy się tym nie chwaliłem i nie chcę się tym chwalić. Zgodnie z Ewangelią: „Niechaj nie wie twoja lewa ręka, co czyni prawa ręka”.
Dlaczego Fundacja Piotra Klera pomaga akurat pianistom?
Jak wspomniałem, jest wiele obszarów, w których pomagamy. Muzyka jest spektakularna, możliwe zatem, że właśnie dlatego ten obszar działalności fundacji widać najlepiej. Jestem bardzo dumny ze swoich stypendystów. To ludzie wyjątkowej pracy i wytrwałości. Przypominają mnie samego z młodzieńczych lat. Praca pianisty jest jak praca rzemieślnika - ciężka, trudna, ciągle dążąca do perfekcji.
Czyli jednak działalność charytatywna jest w jakimś sensie odwdzięczeniem się?
Moje życie tak się ułożyło, że dużo zawdzięczam dobrym ludziom, którzy bezinteresownie mi pomogli. Jest to rodzaj życiowego kredytu, który teraz spłacam. Mój wuj Piotr Biskup, jak wspominałem, sześć lat spędził na zesłaniu na Syberii. Przeżył tylko dlatego, że rosyjskie kobiety podrzucały im jedzenie w tajemnicy przed strażnikami. On z kolei pomagał 16-letniemu chłopakowi z Chocianowic, który trafił do tego samego łagru. Ten chłopak Józef Olszok po powrocie z zesłania został księdzem i przez wiele lat, aż do śmierci, był proboszczem w Gorzowie Śląskim. Nie można myśleć tylko o sobie, trzeba pomagać. To jedna z najważniejszych zasad w życiu.