Piotr Machalica gra, śpiewa i czeka na to, co przyniesie przyszłość
Z Piotrem Machalicą rozmawiamy o aktorstwie w rodzinie, śpiewaniu i planach. Aktualizacja: w poniedziałek 14 grudnia Krystyna Janda, przyjaciółka aktora, poinformowała, że Piotr Machalica zmarł nagle w warszawskim szpitalu.
Czy fakt, że Pana ojciec Henryk był aktorem i w momencie, kiedy musiał Pan wybierać zawód, starszy brat Aleksander też był już w szkole aktorskiej, zadecydowało, że i Pan wybrał tę drogę?
Piotr Machalica: Oczywiście to, że od dziecka kręciliśmy się przy teatrze, miało na mnie jakiś wpływ, ale gdy byłem dorastającym chłopakiem, w ogóle o aktorstwie nie marzyłem. Kiedy zdałem maturę, pomyślałem, że jednak spróbuję. I tak się złożyło, że za pierwszym podejściem zdałem i miałem dzięki temu cztery lata wspaniałego czasu studenckiego. Wiedziałem, że ukończenie szkoły aktorskiej niczego nie gwarantuje: ani kariery, ani sławy, ani nawet pracy. Byłem świadomy, jak to wygląda, ponieważ przypatrywałem się od dziecka ojcu i widziałem, jaki ten zawód bywa dziwny, niesprawiedliwy i jak dużo trzeba mieć szczęścia i talentu. Wiedziałem też, że trzeba dużo pracować, aby cokolwiek osiągnąć. Chociażby satysfakcję.
Jak liczny jest aktualnie aktorski klan Machaliców? Jest Pan, jest Aleksander i jest jego syn Adam. Czy jeszcze ktoś?
Nie. Jest nas trójeczka.
Czy zdarza wam się grać razem? Pamiętam, że kiedyś z ojcem i Aleksandrem graliście razem w Poznaniu.
Zagraliśmy wtedy bardzo dużo spektakli, na przestrzeni dwóch lat, chyba ponad sto razy. Gdyby Henryk żył, to pewnie jeszcze byśmy to pograli, spektakl cieszył się powodzeniem. To była „Cena” Arthura Millera. Grała z nami również Halinka Skoczyńska. Z Adasiem z kolei zdarzyło mi się zagrać w Częstochowie, gdy byłem tam kierownikiem artystycznym i zaangażowaliśmy Adama rok po szkole do Teatru im. Adama Mickiewicza. On pracuje w Częstochowie nadal, bardzo dużo gra i jest fantastycznym aktorem.
Urodził się Pan w Pszczynie, ale ojciec #grał przez lata w Poznaniu. Czym dla Pana jest Poznań?
Jego droga artystyczna przebiegała przez Jelenią Górę, Bielsko-Białą, Zieloną Górę, Białystok, Poznań i Warszawę. Kiedyś jeździło się za dyrektorami, za reżyserami, aby grać. Tak było, ale myśmy nigdy nie mieszkali w Poznaniu, dlatego że po Zielonej Górze byliśmy już w wieku, w którym trzeba było iść do szkoły i nie było żadnej szansy, aby się przerzucać z miasta do miasta. A wtedy zawód aktora był zawodem wędrownym.
Ale ma Pan jakieś swoje ulubione miejsca w Poznaniu?
Bardzo lubię Poznań. Mam tu bliskich. Zdarza się, że przyjeżdżam do Poznania w związku np. ze spektaklami, w których gram. Wtedy zawsze bardzo się cieszę. Jeśli pyta Pan o miejsca, to bardzo lubię na przykład hotel Blow Up Hall w Starym Browarze. To fantastyczne miejsce.
Właśnie ukazała się Pana czwarta płyta pt. „Mój ulubiony Młynarski”. Lubi Pan śpiewać?
Śpiewanie jest wpisane w ten zawód, a ja je bardzo lubię. Akurat tak się szczęśliwie złożyło, że dostałem szansę lata temu, aby się pokazać i wykazać umiejętnościami w tej kwestii. Poruszam się w bardzo wąskim repertuarze i wąskiej grupie autorów i kompozytorów. Kofta, Młynarski, Osiecka, Przybora, Wołek to nazwiska, po których teksty sięgam. Ale z drugiej strony dorobek, którym to wąskie grono autorów może się poszczycić, to jest kopalnia polskich pięknych, mądrych, wspaniałych, poetyckich tekstów.
Czym są dla Pana piosenki Młynarskiego?
To jest całe moje życie. Ja go słucham od pół wieku. Pierwszy raz usłyszałem w 1965 roku piosenkę „Szajba”. Miałem 10 lat i nie bardzo wiedziałem, o czym śpiewa, ale z biegiem lat zrozumiałem, o co chodzi i o czym Wojtek nam opowiada. A opowiada o rzeczach ważnych, istotnych, szlachetnych i robi to w sposób niezwykle mądry. Dlatego uwiódł mnie i towarzyszy mi do dziś. I do śmierci będzie mi jego twórczość towarzyszyła. Brakuje go. On już niczego nie napisze, ale na nasze szczęście napisał tyle, że jeśli ktoś zechce sięgnąć do twórczości Wojciecha Młynarskiego, to znajdzie tam naprawdę mądre teksty.
Co decydowało o doborze tekstów na płytę? Wiem, że było to trudne, prawda?
Wojtek napisał blisko dwa tysiące piosenek. Jakiś czas temu ukazała się jego antologia „Od oddechu do oddechu”. Co ją otworzę, to okazuje się, że te teksty znam lub umiem na pamięć. Pracę nad repertuarem rozpoczęliśmy tworząc koncert „Mój ulubiony Młynarski”, który zagraliśmy dotychczas ponad 100 razy. Początkowo próbowałem kombinować tak, aby te utwory się jakoś łączyły, ale tak się nie da. Dlatego podzieliłem je na wczesną twórczość, późniejszą i odniosłem się również do tłumaczeń, które są wybitne. Bardzo lubię jego przekłady Brela, Wysockiego, Okudżawy, Brassensa. Są wspaniałe. Tak nam się to ułożyło, że z 50 piosenek zostały nam 24 i razem z moimi wspaniałymi muzykami - Michałem Walczakiem, Krzysztofem Niedźwieckim i Pawłem Surmanem - zrobiliśmy ten koncert.
A na płycie zostało trzynaście?
Tak.
Jest w Pana życiu piosenka, ale są też teatr i film. Nad czym obecnie Pan pracuje?
Na co dzień gram w OCH-teatrze w spektaklach „Casa Valentina” i „Przedstawienie świąteczne...”, w Teatrze Polonia „Kredyt”, w Imce „Czworo do poprawki”, a w Teatrze 6. Piętro u Michała Żebrowskiego i Żeni Korina w „Wujaszku Wani”. W OCH-teatrze wkrótce zaczynamy próby sztuki w reżyserii Krystyny Jandy. Premiera planowana jest na luty 2020.
A w filmie?
W filmie pojawiam się dość rzadko. Ostatnią rzeczywiście dużą rolę zrobiłem jakieś 20 lat temu, był to „Kameleon”. Dzwonią do mnie z agencji aktorskiej z propozycjami, a ja czasem je przyjmuję, a czasem nie. Nie są to duże role. Ale nie ubolewam nad tym, widocznie jest taki czas. Z drugiej strony - sporo pracuję. W 2018 roku zagrałem dla publiczności na żywo ponad 150 razy, były to spektakle i koncerty w całym kraju, podliczyła to moja managerka.
Propozycje zagrania w filmie, czy telewizji, które się pojawiają, są bardzo różne, od kinowych debiutantów i studentów szkoły filmowej po najnowsze seriale. Z wielką chęcią przyjąłem propozycję udziału w „Paradiso”, teatrze telewizji autorstwa i w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego, którego uwielbiam, podziwiam i bardzo szanuję. Cieszę się też, że mogłem zagrać Rokitę w „Legendach Polskich Allegro” w reżyserii znakomitego Tomka Bagińskiego. Niedawno z kolei miałem wspaniałą okazję spotkać się znów na planie z niezwykłym reżyserem, Lechem Majewskim. Przecież to właśnie u Lecha Majewskiego jakieś 40 lat temu debiutowałem! A właściwie, kto wie, może jeszcze coś mi się filmowego przydarzy, bo przecież „jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy, jeszcze się spełnią nasze piękne sny, marzenia plany ...”. Póki co, jestem w samym środku promocji płyty i z ciekawością wyglądam tego, co nadejdzie.