Czy Mateusz Morawiecki zastąpi Beatę Szydło, czy pójdzie w odstawkę? Czy na czele rządu stanie sam Jarosław Kaczyński? Czy rząd pożegna się z niesterowalnym Antonim Macierewiczem, któremu nie ufa trzy czwarte Polaków, w tym niemal połowa wyborców partii rządzącej?
Dwa tygodnie przed kongresem Prawa i Sprawiedliwości nie ustają spekulacje na temat ewentualnych roszad kadrowych albo nawet trzęsień ziemi. Jak wynika z ostatnich sondaży (od CBOS po IBRIS), część elektoratu władzy żąda zmian „osób, które się nie sprawdziły i wyraźnie szkodzą dobrej zmianie”. Równocześnie zaostrza się rywalizacja kilku głównych frakcji w PiS, rosną ambicje ich liderów. A ci nie mają z tyłu głowy pytania „kto zastąpi Beatę Szydło”, lecz „kto (kiedyś) zastąpi Jarosława Kaczyńskiego”. Oto prawdziwa stawka w politycznej grze.
Kto może mieć przywódcze ambicje? Mateusz Morawiecki? Jarosław Gowin? Zbigniew Ziobro? Andrzej Duda? Antoni Macierewicz? A może Beata Szydło? Każde z tych nazwisk wiąże się z kompletnie inną wizją urządzenia i rozwoju Polski. PiS nie jest bowiem - i nigdy nie było - żadnym monolitem. Ugrupowanie gromadzące tak szeroki elektorat musi, siłą rzeczy, pozyskiwać zwolenników z różnych stron i często odmiennych politycznych bajek. Jakich?
Twarz pierwsza: Konserwatyści i liberałowie
Wicepremier Morawiecki wraz z wicepremierem Gowinem i jego partią Polska Razem utworzyli - lub próbują tworzyć - wokół swych resortów (rozwoju, finansów, nauki) obóz Polski konserwatywno-liberalnej: pragmatycznej, stawiającej na wolność gospodarczą (stąd „Konstytucja biznesu”), upraszczanie przepisów, rozwój przedsiębiorczości i jednocześnie tradycyjne polskie (chrześcijańskie) wartości, przy tym otwartej na Zachód, ale świadomej tego, że nie czekają tam na nas same owieczki. Bo - jak powtórzył 1 czerwca w Brukseli wicepremier Morawiecki - „kapitał ma narodowość”: - Polacy pozostają największymi w Europie entuzjastami Unii Europejskiej, Polska jest jednym z najatrakcyjniejszych rynków dla zagranicznych inwestorów - wyjaśniał płynną angielszczyzną wpływowym uczestnikom zorganizowanego przez Komisję Europejską Brukselskiego Forum Ekonomicznego.
Wcześniej red. Alex Barker z „Financial Times” zauważył, iż Polska ze „złotego dziecka UE” przemieniła się w „problem UE”. Przed nim ze sceny przemawiał George Soros, arcywróg europejskich i amerykańskich prawicowców, sponsorujący organizacje promujące koncepcję społeczeństwa otwartego. 87-letni miliarder wyróżnił dwa rodzaje państw i społeczeństw: otwarte i zamknięte. Pierwsze w demokratycznych wyborach wyłaniają przywódców, którzy rządzą, kierując się dobrem obywateli; drugie są dyktaturami, w których przywódcy manipulują obywatelami, a demokracja jest przykrywką. Do zamkniętych zaliczył Węgry i Polskę. Orbanowskie Węgry nazwał wręcz „państwem mafijnym”.
Po paru godzinach (i mowach unijnych komisarzy) Mateusz Morawiecki przekonywał, że rzekomy problem z Polską polega na tym, iż bogate kraje zachodnie nie chcą się pogodzić z rosnącą siłą naszej gospodarki i próbują blokować ekspansję polskich firm, np. transportowych czy budowlanych. - Owszem, we Francji widać wiele ciężarówek z Polski, a wokół Warszawy TIR-ów z Francji nie ma. W Polsce jest natomiast wiele banków czy sieci handlowych z Francji, więc to nie fair, że Francja i Niemcy chcą ograniczyć swobodę świadczenia usług - mówił, podkreślając, że Polsce chodzi wyłącznie o równe traktowanie i przestrzeganie unijnych traktatów.
- Chcemy iść środkiem europejskiej drogi, odcinając skrajności. Nie chcemy Stanów Zjednoczonych Europy, ale też nie chcemy podziału UE, jak to proponuje Marine Le Pen - podkreślił. I zapewnił, że rząd PiS nie ma planu repolonizacji gospodarki. Natomiast cieszy go przejmowanie niektórych przedsiębiorstw od kapitału zagranicznego przez polskie firmy. Nazwał to „udomowieniem”.
Morawiecki i Gowin wyraźnie zerkają w kierunku proeuropejskiego i pragmatycznego politycznego centrum. Sprzeciwiają się przepisom ograniczającym wolność gospodarczą (np. podatek handlowy czy ustawa o sieci aptek) oraz innym restrykcjom - choć Morawiecki popada tu czasem w schizofrenię, firmując jako minister rozwoju pakiet uproszczeń i ułatwień dla przedsiębiorców, a jednocześnie forsując jako minister finansów rozwiązania potencjalnie represyjne (jak ministerialna baza danych, do której mają trafić kopie wszystkich transakcji dokonywanych przez przedsiębiorców). Generalnie jednak przeważa trend gospodarczy i liberalny. Przykład z ostatnich dni: na wieść o tym, że podlegli mu urzędnicy zakazali całej polskiej skarbówce prenumeraty kilku gazet („Newsweek”, „Polityka”, „Press”, „Puls Biznesu”, „Wprost” oraz wszystkie tytuły regionalne i lokalne), Morawiecki nakazał w trybie pilnym zmienić tę decyzję.
I Morawiecki, i Gowin wiedzą jednak, że tak naprawdę ich los zależy od Jarosława Kaczyńskiego. Morawiecki jest „wynalazkiem” prezesa, bez własnego zaplecza politycznego, w dodatku kiedyś doradzał Donaldowi Tuskowi, co wśród tzw. betonowego elektoratu rodzi co najmniej kopę podejrzeń. Gowin ma w koalicji z PiS dziewięcioro posłów i czworo senatorów, których polityczna pozycja nie jest mocna już choćby z tego powodu, że to albo byli działacze PO (jak sam Gowin i Jacek Żalek), albo „zdrajcy” PiS (jak były spin-doktor tej partii Adam Bielan). Grupę tę dość łatwo zastąpić - według naszych informacji chęć taką wyrazili choćby niektórzy działacze Kukiz’15 (w zamian za stanowiska zajmowane obecnie przez „gowinowców”; przedstawili nawet kandydata na ministra nauki - rodem z Małopolski). Solista Morawiecki ma jeszcze słabszą politycznie pozycję.
Gowin i Morawiecki cały czas dają jednak do zrozumienia, że grają w jednej drużynie, wspierają się, wymieniają ludźmi (nawet wiceministrami). I jeśli ktokolwiek w PiS dysponuje ekipą dobrych, wykształconych, a zarazem pracowitych fachowców od zarządzania krajem i gospodarką, to właśnie oni. Pozostałe frakcje są przy tym niczym pustynia. Co nie znaczy, że nie mają aspiracji i wielkiego apetytu na stanowiska.
Wyrzucenie lub ograniczenie roli „liberałów” w PiS oznaczałoby de facto przesunięcie tej partii na pozycje jawnie endeckie i populistyczne, a zarazem większe oddalanie Polski od Europy. Mogłoby też na dobre odstraszyć zagranicznych inwestorów, a także sparaliżować rodzimą przedsiębiorczość (taki jest skutek państwowego etatyzmu i rządów ludzi niekompetentnych) - a to oznaczałoby duże kłopoty gospodarcze, które prędzej czy później musiałyby się przełożyć na poziom życia Polaków. Związane z tym niezadowolenie mogłoby kosztować PiS utratę władzy.
Jarosław Kaczyński wszystko to wie. Dlatego - choć zapewne nie podziela ich liberalnych poglądów na gospodarkę - Gowin i Morawiecki są mu potrzebni.
Twarz druga: Lud smoleński i radiomaryjny
Spróbujmy sobie wyobrazić opinie Morawieckiego w ustach Antoniego Macierewicza. Czy w ogóle zechciałby on wziąć udział w brukselskiej konferencji zorganizowanej przez znienawidzoną przez „lud smoleński” Komisję Europejską - i to takiej, w której mówcą jest Soros. Albo czy odwołałby zakaz prenumeraty „Newsweeka” będącego - według ministra (i nie tylko) - narzędziem antypolskiej propagandy wrogich Polsce Niemiec?
Macierewicz (wspierany przez Jana Szyszkę, ministra środowiska) cieszy się poparciem ojca Tadeusza Rydzyka. Zbudował silne zaplecze w tzw. ludzie smoleńskim, wierzącym w teorię zamachu 10 kwietnia 2010 r. oraz w mediach, które dzięki promowaniu tej teorii zdobyły czytelników i zarabiają pieniądze (od zwycięstwa PiS także publiczne). Jego wizję Polski i świata można nazwać narodowo-katolicko-spiskową. Oraz - w przeciwieństwie do wizji Morawieckiego/Gowina - zdecydowanie socjalną, nieufną wobec wszelkiego biznesu. Lud Macierewicza równie chętnie jak o Smoleńsk czy patriotyzm pyta o pochodzenie cudzego majątku, co jest zbieżne ze słynnym zdaniem prezesa PiS: „Jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”, zawierającym nie do końca jasną sugestię, że delikwent niekoniecznie zdobył te pieniądze uczciwie.
W ostatnim czasie potencjał „ludu smoleńskiego” zdaje się w polskim społeczeństwie wygasać: w zamach wierzy mniej niż 20 proc. Polaków, wśród zwolenników PiS też stanowią oni mniejszość. W dodatku doszło do dekompozycji „patriotycznego obozu dziennikarzy niepokornych”. „Gazeta Polska” (organizatorka miesięcznic) już dawno podpadła Radiu Maryja (niegdyś demaskowała o. Rydzyka niemal jako rosyjskiego agenta), organizującemu zloty PiS na Jasnej Górze i w Toruniu. Nakłada się na to czysto biznesowa rywalizacja o tego samego odbiorcę oraz walka o stanowiska w spółkach skarbu państwa oraz potężne publiczne dotacje.
Co ciekawe, prof. Sławomir Cenckiewicz, uważany za bliskiego współpracownika ministra Macierewicza, uznał niedawno (na łamach „Dziennika Gazety Prawnej”) postawę „większości polskiej centroprawicy, której emanacją jest towarzystwo skupione wokół tygodnika „wSieci” za „nie do przyjęcia”. Tygodnik ten (i prorządowy portal wpolityce) są dziećmi braci Karnowskich, którzy wylobbowali tytuł „Człowieka Roku Forum Ekonomicznego w Krynicy” dla Jarosława Kaczyńskiego.
Prof. Cenckiewicz wyznał, że nie do przyjęcia jest dlań uprawiana przez Karnowskich „afirmacja wszystkiego, co w polskiej historii się wydarzyło, to gloryfikowanie, to interpretowanie historii i sprzedawanie jej jako heroicznej i zwycięskiej prawdy historycznej”. Dodał, że „taka romantyczna czy też powstańcza postawa jest mu obca, ponieważ jest pragmatykiem”.
Nie do końca wiadomo, który nurt przeważa wśród „ludu smoleńskiego” - z transparentów wynika jednak, że raczej romantyczny, narodowo-katolicki, oparty na teoriach spiskowych, często wzajemnie sprzecznych, co jednak nie osłabia żaru wiary. Pewne jest, że zwolennicy Macierewicza, który podpadł Jarosławowi Kaczyńskiemu za sprawą zażartej obrony Bartłomieja Misiewicza (i paru innych powodów), absolutnie zdominowali superważne dla prezesa PiS i jedności partii miesięcznice smoleńskie i uchodzą za tzw. twardy elektorat partii rządzącej. Sami zwą się „redutą obozu patriotycznego”. Z reduty tej dobiegają głosy - choć na razie nieoficjalne - że „Mateusz Morawiecki może się okazać koniem trojańskim”. Pewnie dlatego wicepremier próbuje z mozołem uwiarygodnić się w tym środowisku. Niedawno, wraz z prezesem Kaczyńskim, gościł na zorganizowanej w toruńskiej szkole o. Rydzyka konferencji „Odpowiedzialność przedsiębiorców za Polskę”. Kaczyński mówił tam: -Najpierw państwo, później własność, bez której nie może być wolności jednostki, no i rynek. Czy rynek może istnieć bez państwa? Nie może.
- Problemem szefa PiS jest to, że gdyby nawet Macierewicza z PiS kiedyś wyrzucono albo pomniejszono jego znaczenie, ludzie i wyborcy z frakcji smoleńskiej bardziej wierzyliby Antoniemu niż Jarosławowi Kaczyńskiemu - uważa Marek Migalski, b. polityk i eurodeputowany PiS.
Twarz trzecia: szeryf z kasą
Zbigniew Ziobro pozostaje zagadką. Program jego partii, posiadającej 9 posłów Solidarnej Polski (wiceprezesem jest Beata Kempa; ponadto znajdziemy tam znane twarze, jak Tadeusz Cymański, Patryk Jaki czy Małopolanie - Arkadiusz Mularczyk i Edward Siarka) mówi dużo o „idei sprawiedliwości społecznej” oraz „kompleksowym programie prorodzinnym”. Koalicjant PiS opowiada się za systemem prezydenckim, likwidacją immunitetów i Senatu, zmniejszeniem liczby posłów o połowę, powszechnymi wyborami prokuratora generalnego, marszałków województw i starostów powiatów, a także „decentralizacją władzy i wzmocnieniem instytucji referendum” (te dwie kwestie nabierają w kontekście ostatnich działań PiS swoistego smaczku). W sprawach obyczajowych opowiada się m.in. przeciwko rejestracji związków partnerskich i za delegalizacją aborcji w przypadku uszkodzenia płodu. Działacze SP aktywnie działali i działają na rzecz wzmocnienia mediów (i biznesów) o. Rydzyka, w efekcie są tam regularnie zapraszani i chwaleni.
Ziobro ma na pewno wielkie polityczne ambicje, ale nauczony doświadczeniem zachowuje olbrzymią ostrożność, skupiając się (pozornie?) w stu procentach na pełnieniu funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, czyli - w jego wersji - szeryfa Polski. Doskonale pamięta, że już raz - jak to cztery lata temu wyraził Adam Hofman, ówczesny rzecznik PiS - „miał być delfinem, chciał być rekinem, a został leszczem”. Hofmana już w PiS-ie nie ma, za to Ziobro - głównie z łaski prezesa Kaczyńskiego - jest twardym i wiernym koalicjantem, budującym mozolnie podwaliny nowego systemu państwa - „nieliberalnej demokracji” w węgierskim stylu Viktora Orbana. Na lidera całego PiS na razie się nie kreuje, ale skupia w swych rękach coraz więcej realnej władzy: podlegają mu wszystkie śledztwa w Polsce, a niebawem może zyskać bezpośredni wpływ na sądy i pośredni - na ich orzecznictwo. Nawet policyjne imperium Mariusza Błaszczaka, wyposażone w narzędzia niemal nieograniczonej inwigilacji wszystkich obywateli, nie może się z tym równać.
„Ziobryści” są też skutecznie obsadzani na stanowiskach w spółkach skarbu państwa, co silnie wzmacnia imperium „szeryfa” finansowo. Kluczowa w ostatnim czasie była tutaj batalia o PZU (dysponujące też spółkami-córkami i gigantycznymi funduszami): firmę nieoczekiwanie „zabrano” Mateuszowi Morawieckiemu i formalnie podporządkowano premier Beacie Szydło. Ludzie Morawieckiego zostali wycięci z władz, a prezesem został menedżer kojarzony z Ziobrą.
To o tyle ważne, że grupa PZU przejęła właśnie od Włochów bank Pekao SA, co rozpoczęło największą i najostrzejszą batalię o superintratne stanowiska. Dotychczasowy prezes Pekao Luigi Lovaglio zarabiał 12 mln zł rocznie, a do wzięcia są setki, jeśli nie tysiące kierowniczych posad.
- Koledzy i koleżanki Beaty Szydło z ziemi oświęcimskiej szykują się na stanowiska w spółkach zależnych od PZU (m.in. Pekao SA), co wygląda na spłatę długów Ziobry wobec pani premier - mówi nam obeznany w meandrach tych decyzji menedżer.
Zbigniew Ziobro cieszy się wspomnianymi względami o. Rydzyka, o które konkuruje z ekipą Antoniego Macierewicza. Sam Tadeusz Rydzyk jest przy tym pragmatykiem: zawsze wybiera tę opcję, która lepiej służy jego sprawie; potrafi przy tym bez pardonu potępić niedawnych stronników.
Twarz czwarta: cień „Adriana”
Prezydent Andrzej Duda po ostatnim przemeblowaniu kancelarii sygnalizuje, że pragnie wybić się na niezależność od politycznego patrona i partii-matki. Na razie nie zawetował ani jednej ustawy, choć dużo aktywniejszemu w tym względzie poprzednikowi zarzucał uległość wobec własnego środowiska politycznego. Przede wszystkim jednak Andrzej Duda chciałby się uwolnić od niewdzięcznego wizerunku „Adriana” z satyrycznego „Ucha prezesa”. Były naukowy mentor Dudy, promotor jego pracy doktorskiej i przyjaciel, prof. Jan Zimmermann, wyraził na naszych łamach opinię, że prezydentowi brakuje przywódczej osobowości - z natury musi komuś podlegać, służyć. Nie wiadomo przy tym dokładnie, jakiej Polski prezydent chce: takiej dla wszystkich, czy takiej dla 30-procentowego elektoratu PiS.
Wprawdzie w sondażach zaufania Duda nieustannie prowadzi (w ostatnim badaniu CBOS ma 58 proc. poparcia przy 27 proc. „nie ufam”; w badaniu IBRIS też jest na szczycie, ale ma więcej ocen negatywnych niż pozytywnych), a to za mało, by być liderem potężnego ugrupowania. Bronisław Komorowski też przewodził sondażom zaufania, gdy Donald Tusk żegnał się ze stanowiskiem premiera, mając 38 proc. dobrych i 55 proc. złych; Jarosław Kaczyński ma od 50 (CBOS) do 78 proc. (IBRIS) ocen negatywnych przy 20-35 proc. pozytywnych…
Ostatnio do grona potencjalnych pretendentów do tronu dołączyła Beata Szydło - a to za sprawą niezwykle żarliwego (jak na nią) przemówienia, w którym wrzuciła do jednego kotła zamachy, terrorystów, imigrantów i uchodźców („Europo, powstań z kolan…). PiS cieszy się poparciem ok. 30 proc. wyborców, ale aż 70 proc. Polaków odczuwa podniecany przez tę partię strach związany z napływem uchodźców i pod wpływem retoryki części polityków PiS i prorządowych mediów jednoznacznie kojarzy ów napływ z zamachami terrorystycznymi. W PiS chodzą słuchy, że „dni Beaty były policzone”, ale „żarliwa mowa wiele tu zmieniła”: premier stała się twarzą „obozu obrońców polskich kobiet i dzieci przed terrorystami”, któremu udało się powstrzymać spadek notowań partii.
Więcej wyrazistych postaci na razie w obozie władzy nie widać. Tzw. Zakon PC, złożony z najwierniejszych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego (Adam Lipiński, Mariusz Błaszczak, Joachim Brudziński, Marek Suski, Marek Kuchciński, Leonard Krasulski, Krzysztof Tchórzewski, Jarosław Zieliński…) ma ponoć wciąż kluczowy wpływ na polską politykę, choćby dlatego, że to on filtruje (i interpretuje) informacje docierające do ucha prezesa. Ale to jest raczej ciało kolegialne, swoisty komitet centralny partii i państwa, w którym „pierwszy sekretarz” jest oczywisty i dożywotni. Nikt tam nie został namaszczony na następcę, ani nie przejawiał nigdy przywódczych ambicji. Główną cechą ludzi Zakonu PC jest absolutne podporządkowanie liderowi i ślepa lojalność.
Partia idei czy koryta
Prezes PiS zdaje się być ostatnio zmęczony, a zarazem poirytowany walkami frakcji, które - notabene - donoszą na siebie nawzajem na Nowogrodzką. Irytuje go zwłaszcza wojna o stanowiska w państwowych spółkach.
- Jesteśmy, a przynajmniej chcemy być partią idei, a tymczasem z powodu wpadki z panem Misiewiczem i brutalnych walk o stołki część elektoratu zaczyna nas postrzegać jak poprzedników: jako partię koryta - ubolewa małopolski polityk PiS i sugeruje „uporządkowanie szeregów, by powstrzymać narastający chaos”. Ale na gruntowne zmiany na kongresie raczej się nie zanosi.
- Kongres będzie trochę programowy, trochę podsumowujący te nasze prawie już dwa lata władzy. Będzie miał część partyjną Prawa i Sprawiedliwości, a potem to będzie bardziej kongres Zjednoczonej Prawicy, bo wystąpią też liderzy partii, które z nami kooperują. Powiemy, co osiągnęliśmy, a przede wszystkim co zamierzamy dalej - mówił niedawno w Polskim Radiu prof. Ryszard Terlecki, szef parlamentarnego klubu PiS, wicemarszałek Sejmu.
WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 8
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto