Politycy PiS nie są zadowoleni z dzielenia „funduszy norweskich”. Chcą, aby ich dystrybucją zajęło się Narodowe Centrum Rozwoju.
To już drugie podejście władzy PiS, aby przejąć pieniądze unijne, o które starają się organizacje pozarządowe. Kilka miesięcy temu rząd PiS sugerował (pomagały mu w tym „Wiadomości” TVP i inne prorządowe media) podejrzane powiązania między organizacjami pozarządowymi a politykami opozycji.
Premier Beata Szydło zapowiedziała wówczas powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Ma być ono nadzorowane przez premiera i wyznaczać zadania organizacjom pozarządowym oraz dzielić publiczne pieniądze. W tej chwili są to jeszcze kompetencje ministerstw.
Teraz rząd krytycznie wypowiada się o tzw. funduszach norweskich. To środki przyznawane przez Norwegię, Islandię i Liechtenstein nowym członkom Unii Europejskiej. Pomoc jest bezzwrotna. Część tych pieniędzy służy rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego i budowaniu demokracji.
W latach 2013-16 to Fundacja Batorego i Polska Fundacja Dzieci i Młodzieży, które wygrały konkurs, rozdzielały 37 mln euro z „funduszy norweskich”. Nie podoba się to jednak wicepremierowi Piotrowi Glińskiemu, który poinformował w rozmowie z dziennikarzem wPolityce.pl, że trwają negocjacje w Oslo z Norwegami.
- Nie wydaje mi się, by Fundacja Batorego mogła znów pełnić funkcję operatora funduszy. Nasza propozycja jest taka, by zostało nim Narodowe Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego - oświadczył.
Nasz region także skorzystał dzięki funduszom norweskim. Aplikował o nie skutecznie m.in. Caritas Diecezji Toruńskiej, a Uniwersytet Technologiczno-Przyrodniczy w Bydgoszczy rozwija dzięki nim kierunek kształcenia technicznego zgodnego z zapotrzebowaniem przedsiębiorców i zainteresowaniami studentów. To projekt skierowany do absolwentów różnych kierunków inżynierskich - mechaniki, budownictwa czy telekomunikacji, którzy w swojej pracy zawodowej posługiwać się będą zaawansowaną techniką komputerową.
Dobrym przykładem wykorzystanych z sukcesem „funduszy norweskich” jest też bydgoska firma HANPLAST, która wdraża w swojej działalności energooszczędne technologie, zmniejszając emisję dwutlenku węgla i zwiększając świadomość ekologiczną pracowników i partnerów biznesowych.
Wnioski o dotacje z funduszy oceniało aż 115 niezależnych zewnętrznych ekspertów. Wsparcie przyznano 667 organizacjom na realizację 617 projektów. Jednak w walkę o kontrolę nad „funduszami norweskimi” zaangażował się nie tylko rząd, ale też Konfederacja Inicjatyw Pozarządowych Rzeczypospolitej. To związek prawicowych stowarzyszeń, którego członkowie twierdzą, że środki wykorzystywane są „do wspierania organizacji o ideologicznym profilu i kwestionujących podstawowe zasady polskiego ustroju konstytucyjnego”. Podobnego zdania są Ordo Iuris (autor projektu ustawy o całkowitym zakazie aborcji) czy Solidarni 2010 (przekonani o zamachu w Smoleńsku).
- Atak na „fundusze norweskie” jest aspołeczny i niedemokratyczny - ocenia Aleksandra Łukomska-Smulska, przewodnicząca rady działalności pożytku publicznego miasta Torunia, od dziesięciu lat ekspertka związana z III sektorem. - Te organizacje działają tak długo i są na tyle sprawne i sprawdzone, że wiedzą, co robią. Każde pozyskanie pieniędzy „norweskich” czy w ogóle unijnych to konieczność rozliczenia się. Te fundusze uaktywniły masę ludzi, grzebanie przy nich jest niezgodne z budowaniem społeczeństwa obywatelskiego, którego siłą jest niezależność od wpływów rządowych.
Zdaniem Katarzyny Batko-Tołuć z Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska przejęcie pieniędzy z „funduszu norweskiego” przez rząd to kilka klęsk na raz. Oznacza to nierealizowanie celów, na które państwa - darczyńcy przeznaczyli te pieniądze. - Trudno rozwijać kontrolę społeczną nad politykami, gdy rząd na to daje pieniądze i jeszcze otwarcie deklaruje, że będzie sprawdzać jakość - mówi. - To Norwegowie uznali, że oferta Fundacji Batorego jest lepsza i chcą z nią współpracować.
Co stanie się bez tych pieniędzy?
- Dużym organizacjom będzie trudniej, ale pewnie sobie jakoś poradzą - dodaje Batko-Tołuć. - Bo one mają potencjał wchodzenia w międzynarodowe partnerstwa, odrobiły też lekcję ze zbierania pieniędzy od obywateli. Najtrudniej będzie miejskim organizacjom, które już gdzieś doszły, ale nie mają takich szans, żeby znaleźć pieniądze za granicą, nie mają tylu międzynarodowych partnerów, a i w społeczności lokalnej nie są tak rozpoznawalne jak te ogólnopolskie.