Płoną kościoły w raju na ziemi. O sztuce robienia sobie dobrego PR
"Płonące świątynie to zawsze szokujący obraz, media ochoczo podchwyciły więc temat, a przy okazji na szeroką skalę zaczęły opisywać historię szokującą po stokroć bardziej".
Nie od wczoraj wiemy, jak trudno jest budować dobry PR kraju na globalnej scenie. To proces żmudny, w niektórych przypadkach wręcz wielowiekowy, choć czasem da się polecieć na skróty. Sami nieustająco próbujemy, ale akurat coś nam ostatnio nie wychodzi. Nasza walka o poprawę wizerunku przypomina ten stary dowcip z Winettou i Old Shatterhandem, w którym obaj wciąż i wciąż następowali na grabie.
Pomijając jednak pewne deficyty strategii rządu i Polskiej Fundacji Narodowej oraz towarzyszące im okoliczności – jednak wyjątkowo ciężko narzuca się narrację o nowoczesnym i przyjaznym kraju mając za ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka – dokonanie trwałej zmiany w ogólnym odbiorze graniczy z cudem. Stereotypy trwalsze są niż ze spiżu. Gdybyście teraz, z głupia frant, zapytali osobę obok siebie, które państwa uznaje za miodem i mlekiem płynące, padałaby przecież te same odpowiedzi. Najczęściej: Szwajcaria i Kanada, ale też Szwecja, Australia, Wielka Brytania, Niemcy, USA. Wszystkie potencjalnie oferujące najwyższy komfort życia, z naciskiem na potencjalnie, w końcu we wciąż chwytliwej opowieści o „American dream”, konsekwentnie ignorujemy istnienie gett, biedy i potężnego rozwarstwienia społecznego.
Najbardziej siłę PR widać jednak w innym przypadku. Oto Kanada. Lepsza połowa Ameryki Północnej. Zamożna. Spokojna. Otwarta. Nowoczesna. Piękna. Eko. Raj na ziemi.
Pal sześć, że przez restrykcyjne prawo imigracyjne jej otwartość jest dyskusyjna, a ekobajka też pisana jest na wyrost, bo według danych z 2019 roku Kanada emituje rocznie dwa razy więcej CO2 na głowę niż my. Ale ten nieskazitelny niemal wizerunek odporny był również na bulwersujące historie z przeszłości, które działająca od pięciu lat Komisja Prawdy i Pojednania nazwała „kulturowym ludobójstwem”. Pocztówkowa kraina, ten kanadyjski raj, był piekłem dla setek tysięcy rdzennych mieszkańców (czyli, jak tam teraz mówią, Pierwszych Narodów).
Świat niby o tym wiedział - nawet u nas ukazała się świetna książka „27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko - ale nie przejął się zbytnio i wyparł szybko. To w końcu Kanada. Co złego, to nie oni (ach ten PR!). Niewiele się o tym mówiło i pisało, nie było słychać głosu ofiar. Do czasu aż podłożono ogień w czterech kościołach znajdujących się na terenach rezerwatów.
Płonące świątynie to zawsze szokujący obraz, media ochoczo podchwyciły więc temat, a przy okazji na szeroką skalę zaczęły opisywać historię szokującą po stokroć bardziej. O dekadach systemowej i fizycznej przemocy w prowadzonych przez kościoły katolickie i protestanckie szkołach, o 150 tysiącach dzieci zabranych w latach 1867-1996 z indiańskich rodzin, o przymusie asymilacji, o przestępstwach seksualnych i znęcaniu, o odkrywanych dziś masowych grobach i tysiącach bezimiennych ofiar tych placówek (co stało się – nomen omen – zarzewiem dalszych zdarzeń). Wreszcie o samej Kanadzie, która mimo wszystko niechętnie rozlicza się z przeszłością, a przecież Justin Trudeau to ikona współczesnego politycznego stylu.
Morał dla świata i dla Polski płynie z tego taki, że to nie PR trzeba budować tylko relacje. Na każdym poziomie.