Po pandemii codzienne kłopoty już nas nie martwią
Co nas nie zabiło, to nas wzmocni - mówią łódzcy przedsiębiorcy po roku prowadzenia biznesów w warunkach pandemii. Wielu z nich w czasach obostrzeń przeżyło ciężkie chwile, ale też poznało własne mocne strony. Wiele się nauczyli o prowadzeniu biznesu. Także tego, że najważniejsi są ludzie: stali kontrahenci i klienci, bo to od nich w potrzebie otrzymywali wsparcie.
W marcu ubiegłego roku łódzki fryzjer Przemysław Bernacki przygotowywał się właśnie do otwarcia swojego pierwszego własnego salonu na Księżym Młynie. Pierwszych klientów Bernacki Salon miał przyjąć w kwietniu. Epidemia wszystko zatrzymała. - Nagle okazało się, że o wszystko jest trudno - mówi Bernacki. - Nie można było po prostu pójść do urzędu, by dostać potrzebną pieczątkę, długo się czekało się też na kasy fiskalne - wylicza przedsiębiorca.
Na dodatek 1 kwietnia 2020 roku rząd zamknął ostatnie działające jeszcze salony fryzjerskie. Do tego czasu Przemysław Bernacki zdążył już jednak skompletować załogę, wynająć lokal i zaczął płacić za niego czynsz. W tworzenie lokalu włożył wszystkie swoje oszczędności, a na dodatek pieniądze pożyczone od przyjaciela. - Najgorszy wtedy był strach - wspomina przedsiębiorca. - Ludzie najbardziej boją się tego, czego nie znają. A ja nie widziałem jak skończy się epidemia, ani co będzie dalej - mówi.
Ale okazało się, że w tym czasie wielu ludzi było skłonnych do pomocy. Klienci go wspierali, a umówieni współpracownicy zgodzili się opóźnić rozpoczęcie pracy i choć stracili zarobek, nie mieli o to pretensji. A gdy w końcu na konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki zapowiedział otwarcie salonów fryzjerskich od 18 maja, natychmiast rozdzwoniły się telefony klientów.
- Ludzie byli tak głodni usług fryzjerskich, że pierwsze dwa tygodnie pracowałem codziennie od godz. 8 do 23. Zrozumiałem, że salon będzie sukcesem - mówi fryzjer.
Biznes powoli się rozwijał. Ale wiosenne doświadczenie sprawiło, że łodzianin był ostrożny. - Człowiek pracując miał z tyłu głowy, że coś może się wydarzyć - mówi Bernacki. - Dlatego przez cały rok odkładałem pieniądze, żebym w razie czego mógł przetrwać miesiąc bez pracy, mając na zapłatę pensji i czynszu. Od listopada czuć było, że wcześniej czy później znów nas zamkną - dodaje.
Dlatego gdy przed tegoroczną Wielkanocą zakłady fryzjerskie znów zostały zamknięte, Bernacki już się nie bał. Chwycił za telefon i zaczął negocjować z firmami terminy spłaty faktur.
- Tuż przed drugim lockdownem zamówiłem kosmetyki do włosów za 15 tys. zł z terminem spłaty dwa tygodnie. Udało się go jednak przenegocjować - wspomina łodzianin. - Mam bardzo duże podziękowania dla firm z którymi współpracuję. Ufali nam i odroczyli płatność faktur o długość lockdownu, czyli sześć tygodni - podkreśla przedsiębiorca. Upust za czynsz dołożył też właściciel lokalu.
Jak podkreśla najpierw płacił pensje pracownikom, później myślał o sobie. - Wiedziałem, że jeśli nie zapłacę ludziom, to po zakończeniu lockdownu nie będę miał z kim pracować. Znam salony, które nie zastosowały tej zasady i dziś już nie istnieją - mówi fryzjer. Kolejny lockdown spędził już bez większego stresu, wykorzystał go na dłuższy odpoczynek w okresie wielkanocnym. I znów po zapowiedzi otwarcia salonów telefon się rozgrzał. Klienci wrócili.
Po roku działania biznes jest w dobrej sytuacji, łodzianin wyszedł na plus. Pożyczka od przyjaciela została spłacona. Przemysław Bernacki uważa, że w pewnym sensie pandemia mu... pomogła. - Miałem stałych klientów, ale przygotowanie salonu musiało trochę potrwać. Dzięki epidemii nie zaczęli szukać innych salonów. Musieli poczekać, aż się otworzę - uśmiecha się fryzjer.
Wie też, że czas pandemii wiele go nauczył. - Jestem dużo silniejszy. Po pandemii codzienne kłopoty już mnie nie martwią. Wiem, że nawet jeśli w biznesie coś się wali, trzeba po prostu iść do przodu - podkreśla.
Łodzianin Piotr Holwek ze swoim tatą Pawłem wspólnie prowadzą ośrodek tenisa ziemnego Pomorska Tenis Park. Ten biznes to spełnienie rodzinnych marzeń. - Tata w wieku młodzieńczym zainteresował się mocno tenisem ziemnym, zabierał mnie na turnieje, więc tenis jest ze mną od dzieciństwa. W końcu pochłonął mnie na pełen etat - mówi łodzianin.
Ponieważ pan Piotr zawsze chciał prowadzić własny biznes, zaproponował ojcu, by podjąć ryzyko otworzyć coś razem. - Tata całe życie marzył o biznesie związanym z tenisem, ale samemu było mu trudno. We dwóch mogliśmy zacząć działać - mówi.
I tak cztery lata temu na obrzeżach Łodzi powstał Pomorska Tenis Park, czyli zespół kortów do tenisa ziemnego z ofertą treningu, nauki i szkoleń. - Pandemia uderzyła w nas w momencie, gdy wydawało się, że w końcu będziemy już dobrze zarabiać i spłacimy zobowiązania. Mieliśmy bazę klientów, pozajmowane terminy - wspomina Piotr Holwek.
Jak podkreśla nie był to dojrzały biznes, przygotowany na taką sytuację. Na dodatek wirus zaatakował w najlepszych miesiącach dla branży. W lutym i w marcu koszty ogrzewania nie są już duże, a klienci nie mają jeszcze tylu możliwości rekreacji i wyjazdów, co latem. Chętnych jest zwykle więcej niż dostępnych kortów,
Początkowo pan Piotr i jego tata próbowali utrzymać otwarte korty. Wprowadzili własne środki ostrożności. - Zdecydowaliśmy się zamknąć szatnie i biuro, ludzie wchodzili bezpośrednio na kort - wspomina tenisista. Jednak w końcu korty trzeba było zamknąć. - Pamiętam, że było już bardzo ciepło, można było wyjść na spacer do lasu, a korty wciąż musiały być zamknięte - mówi Piotr Holwek.
Po fatalnej wiośnie 2020 nadeszło jednak zaskakująco dobre lato. - Był to pierwszy wakacyjny sezon, gdy mieliśmy tak wielu chętnych. Ludzie nadal nie mogli wyjeżdżać, chętniej korzystali więc z atrakcji na miejscu - mówi Holwek. Sporo osób złapało latem bakcyla, więc jesienią korty dalej były oblegane.
Jednak zaczęła się seria coraz surowszych ograniczeń.- Musieliśmy części osób mówić, że nie mogą już grać. To było bardzo trudne - wspomina łodzianin. Jednak klub działał nadal, poza krótkim okresem lockdownu w okresie Bożego Narodzenia.
Jak z perspektywy czasu ocenia pandemiczny rok? - Przetrwaliśmy i nie mamy żadnych długów - cieszy się Holwek. Jak podkreśla duży wpływ na to miał rodzinny charakter firmy. - Ziemia jest nasza, nie mamy pracowników, nie mieliśmy rozpoczętej żadnej dużej inwestycji. Nie musieliśmy więc stanąć pod ścianą - przyznaje.
Z rządowej pomocy skorzystali raz, biorąc 5 tys. zł bezzwrotnej pożyczki. - To były miłe pieniądze, ale dla firmy nie miały znaczenia. Potem już nie sięgaliśmy po pomoc - mówi tenisista.
W ciągu trudnego roku zrozumiał, że dla stabilnego biznesu kluczowe jest optymalizowanie kosztów, rozsądne inwestowanie i dawanie klientom wartościowej usługi. Bo to wieloletnie relacje z nimi są dla biznesu najważniejsze. - Podejrzewam, że gdybyśmy mieli nóż na gardle i musieli urządzić zbiórkę na przetrwanie, to wiele osób by nas wsparło - mówi dziś Piotr Holwek.
Taką pomoc uzyskała od swoich klientów Małgorzata Witkowska, szefowa Zajadalni pod Aniołami - niewielkiej restauracji na łódzkiej Retkini, serwującej obiady domowe. Bez niej prawdopodobnie by się poddała. Gdy w marcu ubiegłego roku wybuchła epidemia, pani Małgorzata nie spodziewała się kłopotów. - Wydawało się, że nie będzie to trwało długo. Byłam pewna, że majowe komunie odbędą się już normalnie - mówi.
Pierwszy wiosenny lockdown restauratorka przetrwała dzięki obiadom dla medyków. Nie brakowało wtedy zapracowanych ratowników, którzy wpadali do niej na szybkie obiady. Społeczeństwo było pełne entuzjazmu i chciało walczyć z pandemią. A Zajadalnia prowadziła tzw. obiady zawieszone. Darczyńcy mogli je wykupić i zawiesić paragon na tablicy, na przykład jako dar dla personelu medycznego.
Pandemiczne lato było dobre, ale jesienią liczba zakażeń znów zaczęła rosnąć. 24 października wprowadzono zakaz serwowania posiłków w lokalu. Dania na wynos stanowiły tylko niewielką część zamówień, a do tego stali klienci, często już wiekowi, przestraszyli się choroby. Bali się nawet przychodzić po jedzenie na wynos. Obroty spadły kilkukrotnie, kasa restauracji świeciła pustkami. Na dodatek pojawiły się kolejne wydatki, restauratorka musiała znaleźć pieniądze na kasę fiskalną.
- Na początku grudnia doszłam do ściany. Chciałam już zamknąć lokal - wspomina Małgorzata Witkowska. Z pomocą przyszła jedna z klientek, która postanowiła znaleźć jej zlecenia. Wyszukała kilka instytucji, które potrzebowały wigilijnego cateringu dla swoich podopiecznych. Wśród nich był m.in. dom samotnej matki w Łodzi. Obrotna klientka zrobiła internetową zrzutkę, zebrała 5 tys. zł i złożyła duże zamówienie. To podniosło restauratorkę na duchu. Wkrótce potem dostała pomoc rządową i ruszyły zamówienia najpierw na półkolonijny, a później na komunijny catering. Przetrwała.
Wsparcie klientów pokazało, że jej praca i obecność na osiedlu jest dla mieszkańców ważna. Dziś goście do restauracji powoli wracają. Jeszcze nie wszystko jest normalnie: na początku lata wciąż obowiązują limity, a w porze obiadowej goście się nie mieszczą.
Epidemia pokazała też, że w biznesie nawet niewielkie rzeczy mogą mieć znaczenie. Jako główny rodzaj działalności Małgorzata Witkowska miała wpisaną sprzedaż, bo kiedyś głównie tym się zajmowała. Działalność restauracyjną miała jako dodatkową. -Jeszcze w styczniu przed pandemią byłam w urzędzie i pytałam się, czy mam zmienić główny numer PKD. Urzędniczka powiedziała, że nie ma to żadnego znaczenia - mówi restauratorka.
Wkrótce okazało się, że znaczenie ma i to bardzo duże. Bo od tego zależała część rządowej pomocy. W czasie pierwszej fali restauratorka otrzymała 5 tys. zł bezzwrotnej pożyczki i 2 tys. zł postojowego. Jesienią z powodu złego numeru PKD część pomocy jej przepadła. Kolejną pomoc dostała dopiero w lutym. W sumie otrzymała około 30 tys. zł. -Rządowe pieniądze bardzo mi pomogły. Przy małych obrotach, rzędu 2-3 tys. zł miesięcznie, dzięki nim w najtrudniejszych miesiącach mogłam opłacić zobowiązania- mówi.