Po seansie „Zanim się pojawiłeś” kobiety sięgające po chusteczki podgląda Zdzisław Haczek
Przykuty do wózka przystojny, inteligentny Will (Sam Claflin, znany z „Igrzysk śmierci”) nosi w sobie po części bohaterów.
„W stronę morza”, „Nietykalnych”, „Motyl i skafander”. Temu młodemu, zamożnemu, wysportowanemu człowiekowi po wypadku odechciewa się żyć. I oto do jego domu wkracza nowa opiekunka: bezrobotna, kolorowa (duchem i odlotowymi ciuchami!), rozgadana i rozbrajająca wszystkich uśmiechem Lou (rewelacyjna Emilia Clarke, znana z „Gry o tron” czy „Terminator. Genisys”).
Kopciuszek szturmuje serce księcia... Znacie? To posłuchajcie dalej. Tak – „Zanim się pojawiłeś” Thei Sharrock ma wszelkie cechy „komercyjnego” melodramatu. Klasyczny „układ sił” między bohaterami, dominujące ładne wnętrza, trochę egzotycznej palmy. Film nie tonie jednak w harlequinowym kiczu. Reżyserka umiejętnie ważny temat (z tytułów przytoczonych tu na początku) umieszcza w atrakcyjnym opakowaniu. Podrzuca nawet trop (szkoda, że tylko na zasadzie hasła, którego nie rozwija). Oto Will próbuje otworzyć głowę Lou, proponując obejrzenie filmu „Ludzie Boga”. Tego w „Zanim się pojawiłeś” nie usłyszymy, ale chodzi o kilku francuskich mnichów, którzy zamiast uciec z ogarniętej rebelią Algierii, postanowili zostać w klasztorze i dać się zamordować przez islamskich fundamentalistów.
Ta „wrzutka” przestawia fabułę „Zanim się pojawiłeś”, na którym bawimy się chwilami jak na najlepszej komedii romantycznej (Emilia Clarke i te jej marzenia o rajstopach w paski), na wyższy poziom. W historii, gdzie zwykle najważniejsza jest miłość (i wygrywa), pojawia się problem wolności wyboru. Co jest ważniejsze?