Poczuł się upokorzony jak nigdy w życiu. Płakał za Polesiem...
- Nawet wujek, brat ojca, namawiał, aby tato przystąpił do kołchozu, przekonywał, że nie ma innego wyjścia, że trzeba przetrwać... - opowiada zielonogórzanin Aleksander Kościukiewicz. - Ale nie słuchał żadnych argumentów. Mieliśmy za to zapłacić.
Po 17 wrześniu władzę w Jelnie objął komisarz, którego zadaniem była budowa socjalizmu w tej poleskiej wsi. Mówiono o nim... instruktor, a on sam namawiał do zadawania pytań.
- A cukier będzie? - zapytała sąsiadka.
- Będzie, u nas cukru pod dostatkiem, niech tylko wojna się skończy - odpowiedział edukator i na każdym kroku powtarzał, że Armia Czerwona wyzwoliła ich spod jarzma polskich panów.
Jak opowiada Kościukiewicz pierwsze miesiące po 17 września 1939 roku stały pod znakiem kołchozu. Kolejni sąsiedzi decydowali się na kolektywizację, ale Jakub, ojciec pana Aleksandra zaparł się powtarzając, że wie co znaczy bolszewicka wolność i bolszewicka władza.
- Nawet wujek, brat ojca, namawiał, aby tato przystąpił do kołchozu, przekonywał, że nie ma innego wyjścia, że trzeba przetrwać... - opowiada zielonogórzanin. - Ale nie słuchał żadnych argumentów.
9 lutego 1940 roku. Siedemnastoletni Olek poszedł pożegnać się ze znaną nam już Weroniką Róg, młodą nauczycielką ze Lwowa. Wracała w rodzinne strony, gdyż nie było tutaj miejsca dla polskiej nauczycielki.
- Była taka śliczna, jeśli żyje chciałbym ją pozdrowić - rozmarzył się jeszcze dziś pan Aleksander. - Tego wieczora siedzieliśmy, grała na gitarze, śpiewaliśmy. Rozstaliśmy około godz. 22.00, pamiętam pocałunek na pożegnanie... Później szczęśliwy szedłem obok cmentarza i nawet myślałem o spokoju, ciszy, jakie panowały. Nie wiem, czy to dziś sobie dopowiadam, ale przyszło mi na myśl, że ten spokój jest aż nienaturalny. Położyłem się spać.
Obudził go łomot do drzwi. Za oknem szarzało. Po chwili były krzyki, męskie głosy kazały otwierać drzwi. Do izby wdarło się trzech wojskowych i dwóch cywilów. Czytali z listy osoby z rodziny i kazali po kolei siadać za stołem. Oficer wyjął pismo i zaczął czytać. Dowiedzieli się, że rodzina Kościukiewiczów to familia, która nie słucha poleceń władzy radzieckiej i nie uczestniczy w życiu społeczno-politycznym Kraju Rad. Dlatego Rada Najwyższa Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich postanowiła wysiedlić rodzinę, aby uwolnić ich sąsiadów od buntowników. Mieli budować socjalizm w głębi Rosji. Na spakowanie pozostawiono trzy godziny.
- Matka zaczęła płakać - opowiada pan Aleksander. - Jeden z żołnierzy miał nieco serca i powiedział, że płacz nie pomoże i poradził, aby wziąć ciepłą odzież i tyle żywności ile się da. Dodał, żebyśmy się nie łudzili, że jedziemy do jakiegoś kurortu, ale tam, gdzie nie ma Boga. Gdy się pakowaliśmy rzucił się do nas jeden z cywilów zaczął wymachiwać pistoletem i krzyczał, że skończyła się nasza władza. Mimo że ubrani byli po bolszewicku w kurtki przepasane skórzanym pasem, w czapki z gwiazdą, poznaliśmy ich. To byli dwaj rzemieślnicy z Lenino wiadomej nacji. To był absurd, przecież jeden z nich, stolarz, kilka miesięcy wcześniej wstawiał u nas okna. Wówczas drugi powiedział do niego - daj spokój, przecież to Jakub, nie poznajesz go.
Pakowali się aż zaczęło świtać. Do pary sań zaprzęgnięto konie Kościukiewiczów, a furmanem jednych z nich był sam wójt. Na podwórku zebrała się cała wieś. Płacz, krzyki siostry i brata w obronie rodziny. Siostrze nie pozwolono nawet pożegnać się z rodzicami i braćmi.
Sanie ruszyły. Powoli znikały znane pejzaże. Minęli sitnicki dwór. Przy dworze więcej było polskich rodzin na saniach i cała kawalkada ruszyła w kierunku Sienkiewicz. Około godz. 11.00 stanęli na dworcu w tej miejscowości. Tam był już prawdziwy gąszcz sań. Zaczęło się wyczytywanie z listy i pakowanie do wagonów. Szron pokrywający ściany, koza i oczko za parawanem, które miało być toaletą.
- Jeszcze tylko wyskoczyłem, aby pożegnać się z Gniadym, moim ukochanym koniem - mówi wyraźnie wzruszony pan Aleksander. - I wie pan co, ten koń miał wilgotne oczy. Płakał. Gdy zatrzasnęły się drzwi jeszcze do niego machałem. Tak naprawdę to było moje pożegnanie z Kresami.
W Mikaszewiczach dołączono kolejne wagony i pociąg ruszył. Wówczas oficer stwierdził, że pora na posiłek - dwa wiadra zupy, dwa wiadra wody. Kasza, woda i sól... Dali także kilka worków węgla. 1,5 godz. postoju w Moskwie i dalej na północ. Minęli Wołogdę. Nie wiedzieli jak długo jadą i jak daleko...
- Nagle się zatrzymaliśmy - mówi pan Aleksander. - Gdy wyjrzeliśmy zobaczyliśmy morze sań. I dziwnych ludzi w kożuchach, wielkich czapach, walonkach. Kobiety dzieci na sanie, mężczyźni szli. Dniami, kilometrami. Nocowaliśmy w szkołach. Od miejscowości do miejscowości.
Wreszcie dotarli na polanę, a strażnicy powiedzieli, że to posiołek Sosnówka. Zakwaterowano ich w wielkim baraku, w sali o mniej więcej 40 mkw.
- Pamiętam, po kolei, jak byliśmy rozmieszczeni w tym baraku - dodaje Kościukiewicz. - Zaraz przy drzwiach była pięcioosobowa rodzina Maślaków, dalej Grudniccy, Wołasowiczowie, Srokowie, Fedorowiczowie. Była duża płyta kuchenna z kilkoma fajerkami. Potworny mróz. I całą noc nie spaliśmy. I wie pan, że nie z powodu mrozu. Przez pluskwy, Jeden chłopak wpadł na pomysł, że jeśli posmaruje nogi od stołu dziegciem to pluskwy nie dojdą. Położył się na stole, a one skakały na niego z sufitu.
Już na drugi dzień było zebranie. Komendant, który się nazywał Kozłów, zakomunikował, że nie są więźniami tylko łagiernikami. Pilnowało ich pięciu milicjantów. Na pożegnanie dowiedzieli się, że na próbę ucieczki grozi kara śmierci. Jakub Kościukiewicz się załamał, gdy usłyszał zdanie: "Waszej Polski nie ma i nie będzie". Poczuł się upokorzony jak nigdy w życiu. A nastoletni Olek płakał za Polesiem.
- Wychodziliśmy do pracy, gdy było ciemno, wracaliśmy, gdy było ciemno - opowiada pan Aleksander. - Wiosną część młodzieży wywieziono na nowy teren, gdzie budowali od podstaw nowy obóz. Tam później nas przeniesiono i tam zastała nas wojna niemiecko-rosyjska. Na tym osiedlu komendantem był Polak z Warszawy i on dopiero dał nam wycisk... Był też lekarz, Żyd z Warszawy z żoną lekarką. Wspaniali ludzie.
W 1941 roku lekarz powiedział, że ogłoszono amnestię i będą rozdawane dokumenty tożsamości. Były zatem paszporty obywateli radzieckich ważne sześć lat i zaświadczenia na rok. Rodzina Kościukiewiczów wybrała opcję "zaświadcza się, że niżej wymieniony jest obywatelem innego państwa (Polski) i tymczasowo przebywa na terytorium ZSRR. Wolno mu się poruszać po terytorium ZSRR z wyjątkiem dużych miast i strefy przygranicznej".
- Wówczas także poszła informacja, że powstaje polska armia - opowiada pan Aleksander. - Ale jak zwykle nieufny ojciec wietrzył jakiś podstęp. Kilka osób z naszego obozu poszło do Andersa. Po pewnym czasie tato zmienił zdanie. Jednak, gdy przyszło co do czego, oficer w punkcie rejestracyjnym powiedział nam, że limit został przekroczony. Ale trwają negocjacje i gdy pula zostanie zwiększona dostaniemy wezwanie. Nie przyszło.
Wraz z tą chwilową odwilżą pozwolono rodzinie Kościukiewiczów przenieść się do kołchozu Dawidzicha. Dwaj bracia pozostali na starym miejscu. Później, gdy próbowali wyjechać, trafili do więzienia za samowolne opuszczenie miejsca zesłania.
- Pojechałem do więzienia i zaniosłem im dwa chleby i najdziwniejsze jest to, że dotarły do adresatów - mówi pan Aleksander. - W tym kołchozie nie było źle, mój brat Andrzej zajmował się końmi, a ja zajmowałem się dostawami obowiązkowymi. Byłem wszystkim, nawet zegarmistrzem.
W 1943 roku. Nagle zapukała do Kościukiewiczów Anna Durniewa, sekretarz gminy, która podkochiwała się w bracie pana Aleksandra. I od progu powiedziała: Chłopaki idziecie do wojska. I opowiedziała o powstającej dywizji wojska polskiego.,
- Mama oczywiście w płacz, że traci ostatnich dwóch synów - wspomina pana Aleksander,. - Wraz z bratem pomaszerowaliśmy do rajwodkom, czyli do odpowiednika naszej wojskowej komendy uzupełnień. Od szefa kołchozu dostaliśmy kubek, łyżkę i zapas żywności na dziesięć dni.. Później podróż. Wędrówka do rzeki, do Toćmy, później rejs statkiem i pułkownik, który do nich powiedział "towarzysze", a nie pogardliwe "obywatele". Przy okazji wygłosił pogadankę o zdradzie Andersa i powstaniu Związku Patriotów Polskich. Był marsz, wzruszenie i dziewczyna, obok której tulił się do komina na okręcie... A później Wołogda, pociąg i stacja Dziwowo, gdzie padła komenda: Wysiadać!
- I wtedy naprzeciw nas wyszedł prawdziwy polski porucznik w mundurze, porządnych butach, wyprasowanej furażerce z orzełkiem - wspomina pan Aleksander. - "Czołem panowie, jestem przedstawicielem sztabu 1. Dywizji, która nosi imię Tadeusza Kościuszki, naszego bohatera narodowego" - powiedział.
Wreszcie stanął pod masztem z powiewającą na nim biało-czerwoną flagą. Popłynęły łzy. To był początek powrotu. Aleksander Kościukiewicz miał nadzieję, że to powrót na Polesie...