Nawet jeśli uznamy, że relacja o wbijaniu szpilek pod paznokcie mija się z prawdą, to tzw. ścieżki zdrowia, bicie, szarpanie świadczą o tym, że milicjanci i ZOMO-wcy stracili zimną krew. To była wojna...
Poznańska Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN wysłała 24 maja 2014 roku Stanisławowi Kosowiczowi oraz innym zielonogórzanom postanowienie o umorzeniu śledztwa. Dotyczyło ono stosowania przez funkcjonariuszy PRL represji wobec zielonogórzan, a zwłaszcza uczestników wydarzeń z 30 maja 1960 roku. Śledztwo prowadzono „z urzędu”, a decyzja o umorzeniu trafiła do osób represjonowanych.
– Stanisław był przyjacielem rodziny i przekazał mi to postanowienie, mówiąc, że może komuś się przyda – powiedział przekazując nam dokumenty Janusz Szymaniak. – Pracował w „Budowlance”, mieszkał na Krakusa. I idąc z pracy do domu, musiał przejść przez plac przed Domem Katolickim. Został zatrzymany, znalazł się wśród osób represjonowanych.
Po prostu przedawnienie
Postanowienie to spora książka. Uzasadnienie decyzji o umorzeniu nie jest specjalnie skomplikowane. Owszem, prokurator dopatrzył się przestępstw ograniczania praktykowania wiary katolickiej, przekroczenia przez funkcjonariuszy zasad użycia środków przymusu bezpośredniego, składania przez milicjantów fałszywych zeznań, ale z reguły nie podlegały one ściganiu za sprawą przedawnienia karalności lub braku znamion „czynu zawierającego znamiona ustawowe zbrodni komunistycznej”. W przypadku tortur stosowanych wobec jednej z kobiet uzasadnienie brzmiało „wobec braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia czynu zabronionego”.
Prokurator przyjrzał się wydarzeniom zielonogórskim, przesłuchał świadków. I jak stwierdził, działania formacji MO, co do zasady, były legalne, znajdując oparcie w ówczesnym prawie. Nie dotyczy to oczywiście brutalnego postępowania podczas tłumienia demonstracji oraz później zatrzymania i przesłuchiwania podejrzewanych. W tej sprawie przesłuchiwano m.in. Lecha Kosiorowskiego, ówczesnego zastępcę komendanta wojewódzkiego MO, który tego dnia kierował operacją pacyfikacji wystąpień związanych z obroną Domu Katolickiego. Stwierdził, że decyzje o zatrzymaniu najbardziej agresywnych demonstrantów podejmowali dowódcy pododdziałów milicji i ZOMO.
Na ścieżce zdrowia
Zgodnie z końcowymi statystykami podczas walk ucierpiało około 180 funkcjonariuszy milicji i SB, w tym 20 odniosło ciężkie obrażenia. Wśród uczestników mowa jest ledwie o 20, chociaż wiadomo, że liczba ta była znacznie zaniżona. Jednak z zeznań świadków wynika, że działania milicji nacechowane były brutalnością. Niektórzy, na których powołują się prowadzący śledztwo, mówili o tzw. ścieżkach zdrowia, przez które przeprowadzano aresztowanych. Tadeusz Hardel zeznawał: „Przed budynkiem komendy po obu stronach chodnika stał szpaler umundurowanych milicjantów z dużymi pałkami. Trzeba było przebiec szybko między tym szpalerem do środka budynku, a milicjanci w tym czasie bili przebiegające osoby pałkami. W szpalerze stali przeważnie ZOMO-wcy z Poznania i Gorzowa. Kiedy biegłem przez ten szpaler dostałem kilkanaście uderzeń pałką. Ścieżka zdrowia mogła liczyć około 5-6 metrów. Ja tych uderzeń z początku specjalnie nie odczułem, gdyż byłem w szoku, plecy i uda bolały mnie dopiero później”.
Inne ofiary represji opowiadają, że dostały cios w twarz, że uderzeniami pałek wpędzono je do skrzyni milicyjnej ciężarówki. Wielu świadków opisuje przypadki bicia, szarpania. Bolesław Rojewski zeznawał: „Podeszło do mnie dwóch funkcjonariuszy w prochowcach, wykręcili mi ręce do tyłu, bili mnie pałkami po plechach (…) zabrali mnie do komendy MO na ul. Kasprowicza. Zbili mnie tam pałkami, kopali nawet kiedy leżałem na ziemi. Bałem się okropnie. Byłem bardzo pobity. Nie pamiętam po jakim czasie zawieziono nas ciężarowymi samochodami na ul. Partyzantów do Komendy Wojewódzkiej. Tam też nas pobili a potem siedzieliśmy w kucki na korytarzu całą noc. Przesłuchiwano mnie wtedy kilka razy. Było tam dużo mężczyzn zatrzymanych w tych zamieszkach. Nie pamiętam nazwisk osób, które mnie biły i przesłuchiwały”.
Znany nam z wcześniejszych publikacji Witold Kotecki relacjonował: „Milicjanci zaprowadzili nas do piwnicy. Tam utworzyli szpaler i kazali przechodzić między nimi. Stworzyli tzw. ścieżkę zdrowia, bili po całym ciele, podkładali nogi, gdy przebiegaliśmy. Ja biegłem osłaniając rękoma głowę, zostałem kilkakrotnie uderzony po rękach, głowie, plecach, pałkami milicyjnymi. (…) Tych milicjantów było co najmniej dwudziestu”.
Podobnie brzmią zeznania kolejnych świadków. Barbara Socha wspominała: „Funkcjonariusze zachowywali się skandalicznie, mnie szarpano, obrażano i kopano. Nie znam nazwisk tych funkcjonariuszy i nie poznałabym ich, tym bardziej że często się zmieniali”. Wielu świadków opowiadało również o sposobie potraktowania przez milicjantów księdza Jana Szuścika, który, mimo że znajdował się w kościele, był kopany i bity pałkami.
W tamtych czasach użycie siły, czyli środków przymusu bezpośredniego, nie było obwarowane tak wieloma rygorami
Najbardziej szokująco brzmi zeznanie Barbary Krzemińskiej, która mówiła o wbijaniu jej szpilek pod paznokcie i zapowiadaniu odebrania dzieci i świadczeń rentowych. Rozpoczęło się od scysji między nią a sąsiadem oficerem MO, ten wezwał funkcjonariuszy. W złości pani Barbara rzucić miała w milicjanta grudkami ziemi. Po dwóch dniach trafiła do gmachu przy ul. Partyzantów. Kazano jej położyć się na kozetce i pojawiło się dwóch mężczyzn podających się za lekarzy. To oni mieli wbijać jej pod paznokcie małe szpilki i gdy krzyczała z bólu, oni mieli się śmiać. Pani Barbara twierdzi, że cała „operacja” trwała dziesięć, dwadzieścia minut, a torturujący o nic nie pytali.
Dlaczego historycy o tych przypadkach wcześniej nie pisali? – Nie było o tym śladów w materiałach – mówi historyk Tadeusz Dzwonkowski. – Dopiero w latach 2002-2014, przy okazji przesłuchań świadków, występujących w różnych procesach, pojawiły się takie relacje. Mówią właśnie o tzw. ścieżkach zdrowia. Chociaż i tutaj są rozbieżności co do miejsca, w którym były prowadzone. Jedni świadkowie mówią, że miały miejsce przed komendą przy ul. Kasprowicza, inni, że przy ul. Partyzantów, a jeszcze inni, że w piwnicy tego drugiego gmachu. Tak czy inaczej, chodziło ewidentnie o nauczkę, o zastraszenie. Wiele osób mówiło o bardzo brutalnym traktowaniu. Myślę, że wielu funkcjonariuszy milicji i SB odreagowywało swój strach, który odczuwali podczas zamieszek. Co do tortur… Przyznam się, że oprócz tego jednego przypadku nie spotkałem się z podobnie drastycznymi relacjami.
Zatrzymani przez przypadek
W trakcie walk milicjanci wielokrotnie przekraczali swoje uprawnienia. W tamtych czasach użycie siły, czyli środków przymusu bezpośredniego, nie było obwarowane tak wieloma rygorami. Było tylko krótkie uzasadnienie: „gdy inne środki przymusu nie są wystarczające”. Ówczesny komendant Stanisław Galczewski zeznał, że „zatrzymania i aresztowania dotyczyły osób, które aktywnie uczestniczyły w protestach w ten sposób, że podburzali do bicia policjantów i ich okaleczyli”. Jak sam pisał w raporcie z 1962 roku, ZOMO-wcy zatrzymywali osoby wcześniej obserwowane i przekazywali je milicjantom. Dowodem było ponad 200 zdjęć i wyniki podsłuchu telefonicznego. Na każdy z przypadków – jak podpalenie wozu milicyjnego – założono osobną sprawę…
Z zeznań świadków największe wrażenie robią relacje mówiące o tym, w jaki sposób znaleźli się w kręgu zainteresowań milicji. W lwiej części były to fałszywe zeznania i pomówienia. Tadeusz Hardel mówił: „Wiem, że świadkami w mojej sprawie byli praktycznie sami milicjanci i esbecy. (…) Jeden z milicjantów twierdził na rozprawie, że rzuciłem w niego kamieniem tak, że pękł mu hełm, co było oczywistą nieprawdą. (…) Zostałem skazany na karę chyba trzech lat i sześciu miesięcy pozbawienia wolności. (…) Sąd Wojewódzki w Zielonej Górze obniżył mi wyrok o sześć miesięcy”.
Prakseda Waleciej zapewniała przesłuchujących ją milicjantów, że nie brała udziału w zamieszkach, a ci i tak kazali jej rozpoznać na fotografiach innych uczestników zajść. Później świadkowie powołani przez prokuratora stwierdzili, że rzucała kamieniami w milicjantów. Efekt? Sześć miesięcy więzienia. Marianna Czarkowska stała jedynie w tłumie gapiów. Z aktu oskarżenia dowiedziała się, że awanturowała się, rzucała w milicjantów kamieniami, a nawet ich kopała. Usłyszała wyrok dwóch lat więzienia. Władysława Daszczyszczaka, o czym również dowiedział się dopiero na rozprawie, zadenuncjował sąsiad ze Świdnicy. Władysława Moszyka, który tłumaczy, że był jedynie gapiem, pogrążyli dwaj znajomi z pracy. Jeden mówiąc, że widział, jak rzucał kamieniami i wulgarnie krzyczał na milicjantów, a drugi tę relację potwierdzając. Dwa lata więzienia. Po wyjściu z więzienia pan Władysław spotkał jednego z tych świadków. Ten go przepraszał i powiedział, że został zmuszony przez kolegę, który był współpracownikiem SB i denuncjował ludzi za pieniądze...
Czytamy kolejne zeznania, historie niemal identyczne, świadkami z reguły są milicjanci. Ofiary represji nawet nie próbują z siebie robić bohaterów, a raczej ofiary. Ludzi wplątanych w wielką historię…