Podszyte eurowizyjnym kiczem zwycięstwo Ukrainy nad Rosją
Dżamala, Ukrainka o tatarskim pochodzeniu, zwyciężyła podczas finału 61. konkursu Eurowizji. Najbardziej nijaki konkurs piosenki w Europie stał się areną politycznej walki Ukrainy z Rosją.
Szok. Zaskoczenie. Konsternacja. Sobotni wielki 61. finał najbardziej nijakiego konkursu piosenki w Europie odbył się w Hali Globen - największej budowli sferycznej na świecie. A do tego zaproszona ponownie Australia - w ubiegłym roku miała być gościem „jednorazowym” - omal nie wygrała.
Ostatecznie zwycięstwo „skradła” jej Ukrainka narodowości tatarskiej. A „gorący” faworyt, Rosja, zajął trzecie miejsce. Rywalizacja między reprezentantami tych krajów miała podtekst polityczny. „Zwycięstwo Dżamali jest krokiem ku wyzwoleniu Krymu od rosyjskich okupantów” - napisał na Facebooku Refat Czubarow, deputowany parlamentu Ukrainy.
Podczas całego długiego wieczoru czasem mieliśmy wrażenie, że oto uwięziono nas w jakimś kolosalnym statku UFO, a nasi pozaziemscy gospodarze jak mogą, starają się znaleźć granicę, za którą ludzkie ucho nie toleruje już niczego, co nazywamy muzyką.
Wieczór zaczął się dosyć obiecująco. 19-letnia Belgijka Laura Tesoro, aktorka i piosenkarka - zwyciężczyni flamandzkiej wersji „Mam talent” z 2014 roku - przedstawiła energetyczny i pełen młodzieńczego zapału numer. Poprzeczkę postawiła zapewne za wysoko, bo reszta uczestników zignorowała taki wyznacznik. Jak na ironię, w tym roku problem polegał na braku nowatorstwa. Nie było fińskich potworów metalu. Norwegów grających glam metal ani rosyjskich babć. Jedynego względnie ślamazarnego gościa, 37-letniego Irlandczyka Nicky Byrne’a - byłego wokalistę popowej kapeli Westlife - okrutnie zlekceważono już w półfinale.
Ivan - przyprawiający o gęsią skórkę Białorusin z fryzurą a la Gwyneth Paltrow - nie wszedł do finału. A przypomnijmy, że zaskoczył występem z wstawką pokazującą go nago, jak koszmarnie wdzięczy się do wirtualnego wilka. Podobnie Szwajcarka, która swój występ zaczęła - może nie dosłownie, ale częściowo - w płomieniach. I Macedonka, która po prostu wielokrotnie wykrzykiwała na scenie słowo „Dona”. Nawet dwójka szwedzkich prezenterów - piosenkarka i aktorka komediowa Petra Mede oraz ubiegłoroczny zwycięzca konkursu Mans Zelmerlow - okazali się ludźmi kompetentnymi, dowcipnymi i potrafiącymi czytać z telepromptera.
Jedyne akty nowatorstwa? Litwin, który wykonał efektowne salto i reprezentantka Chorwacji w kreacji o wadze 18 kg oraz polski pirat z Karaibów, który w ścisłej konkurencji wygrał w kategorii najgorszy tekst: „Każdego dnia musimy zmagać się z wiatrem/ Musimy żyć/ Wszystko to jest tylko pustym pragnieniem/O, o, o”. Reszta „poważnych” numerów drążyła odwieczne tematy miłości, bliskości, i bycia razem. Wszystko na trzy akordy. Miłość będzie na spajać. Miłość nigdy nas nie rozdzieli. Jesteś jedyna. Jesteś jedyny. Gdyby miłość była zbrodnią, bylibyśmy zbrodniarzami. Najczęściej wybierana forma występu? Piosenkarz i tancerka. Lub odwrotnie. Czasem jedno zakłócało występ drugiego. Czasem jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Gdy pojawiali się tancerze lub tancerki, musiało za nimi pojawić się ogromne lustro. Jeśli nie lustro - pojawiał się gimnastyk na rurze.
Do wyjątków należał występ najbardziej alternatywnych w tym konkursie Gruzinów. Niestety - to tylko kiepsko odegrany Oasis. Podobnie występ Holendra. Facet zaśpiewał rodzimą śpiewkę-rymowankę na temat fatalnie funkcjonującego GPS - „Może mi pan pomóc/bo chyba się zgubiłem.”
Po raz pierwszy koncert transmitowano na żywo do USA. Zapewne dla tamtejszych skonfundowanych widzów nazwy połowy krajów, nie mówiąc o wykonawcach, stanowiły kompletną czarną magię. Nagrodzono im to występem swojaka. W przerwie jako gość specjalny pojawił się Justin Timberlake. Osiem punktów. Mimo wysiłków organizatorów, temu jednemu z najbardziej nieciekawych i nudnych konkursów razem z błyskiem cekinów znowu towarzyszyły przebłyski powierzchownie pojmowanej polityki. Brytyjski duet „Joe and Jake” - przypominający boysband „One Direction”, tyle że ze sklepu z taniochą - śpiewał hymn poświęcony pozostaniu Wielkiej Brytanii w Unii: „Nie jesteśmy sami/Jesteśmy razem/ Wszystko, czego pragniesz/Jest tu na zawsze”. Członek słynnej „Abby” Björn Ulvaeus stwierdził, że głosowałby na Wielką Brytanię, ale głównie dlatego, bo jako Szwed chce, aby nie doszło do Brexitu.
Do finału dostały się zarówno Armenia, jak i Azerbejdżan. A kraje te od dwu dekad toczą stale utrzymujący się spór o Górski Karabach, któremu towarzyszą starcia zbrojne. Jednak najbardziej niecierpliwie oczekiwano na bezpośrednie starcie między Rosją a Ukrainą. Właściwie nie bardzo wiadomo, dlaczego zatęchle konserwatywna Rosja znowu postawiła wszystko na jedną kartę, by wygrać najbardziej teatralny konkurs piosenki na świecie.
Jej reprezentant Siergiej Łazariew zaśpiewał klasyczny eurowizyjny hymn. W tle towarzyszyło mu coś w rodzaju rozpadającej się asteroidy, na którą dzielny piosenkarz się wspinał. Mieliśmy tu do czynienia z kawałkiem, który spokojnie mógłby zaśpiewać Władimir Putin podczas bożonarodzeniowego karaoke na Kremlu. Nawet z taką samą choreografią. I topless. Trzy numery później na scenie pojawiła się reprezentantka Ukrainy. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by przewidzieć ogólny temat. Piosenka „1944” opowiada o deportacji przez Stalina Tatarów krymskich. To nieco zawoalowana aluzja do aneksji Krymu przez Rosję w 2014 r. Utwór wieczoru. Jego wykonawczyni Dżamala wygrała konkurs.
Drugie miejsce? Australia. Znany gospodarz talk show Graham Norton uznaje ciągłą - bo przecież już drugą - obecność tego kraju za „głupotę”. I ma rację. Raz - to zabawna nowość. Dwa - to już czerpanie nadmiernych korzyści. Zwłaszcza gdy zgarnęli kilkaset punktów więcej od konkurencji.
Autor: Matt Rudd