Pojechał ze skalpelem do Afryki i Oceanii
Doktor Przemysław Lipiński, łódzki chirurg, wyjechał do Ugandy i Papui-Nowej Gwinei z Polską Misją Medyczną, by leczyć tubylców. Łatwo nie było, ale to wdzięczni pacjenci.
Gdy cichły religijne śpiewy, a tłum zaczął wychodzić ze świątyni, przed egzotyczne drzewo wystawiał plastikowe krzesełko. Ustawiała się długa kolejka kaszlących, ślepych, kulawych, z przepukliną, złamaną nogą i bólem brzucha. Biały rozsiadał się wygodnie i rozpoczynał rekrutowanie. Zbadał każdego, kto przyszedł, chyba że lista była już tak długa, że zabrakłoby dni na przywrócenie do zdrowia. Tubylcy odnosili się do niego z dystansem, gdy przekonali się, że to co robi, jest dobre, obdarzyli zaufaniem. Takiego doświadczenia łódzkiemu chirurgowi może pozazdrościć wielu lekarzy.
Dr Przemysław Lipiński kilka tygodni spędził w malowniczych rejonach Kakooge w Ugandzie. Ale nie była to wycieczka krajoznawcza, a jedna z misji medycznych, dzięki której udało się postawić na nogi nie tylko schorowanych tubylców.
- Znalazłem na Facebooku informację, że Polska Misja Medyczna potrzebuje chirurga. Zgłosiłem się - wspomina dr Przemysław Lipiński. - To był projekt, który zakładał m.in. rozbudowę bloku operacyjnego i szkolenie lokalnej służby zdrowia. Jechałem zwarty i gotowy do działania. To, co zastałem na miejscu, sprowadziło mnie na ziemię - przyznaje.
Projekt opierał się na współpracy z franciszkanami konwentualnymi, którzy prowadzą tam swój klasztor. Ojcowie aktywnie działają w Ugandzie. Wybudowali dla tubylców m.in. szkołę, ośrodek zdrowia i studnię. W ośrodku wtedy jeszcze był tylko personel pielęgniarski, a lekarz przyjeżdżał ze szpitala oddalonego o 60 kilometrów tylko co kilka miesięcy. Ludność potrzebowała jednak częstszej pomocy medycznej.
- Przyjechałem i myślałem, że zaczniemy pracować. Pielęgniarki nigdy jednak nie pracowały na bloku operacyjnym. Nikt nie umiał wysterylizować, czy dezynfekować narzędzi i sali operacyjnej. Musieliśmy wszystkiego ich nauczyć - mówi dr Lipiński.
Pielęgniarki i Wolontariusze Polskiej Misji Medycznej zakasali rękawy do pracy. Sala operacyjna powstała w ekspresowym tempie. Łóżeczko dla dziecka było prowizoryczną szafą, a na stołach wyniesionych z biura, trzymano narzędzia zabiegowe.
Początki były trudne. Przez pierwszy tydzień wykonano tylko dwie operacje, bo pielęgniarki musiały nauczyć się pracy na sali operacyjnej. Później już było łatwiej i dziennie robiono nawet pięć zabiegów.
- Między operacjami wystawiałem wózek inwalidzki pod mango i czytałem książkę. Gdy wszystko było przygotowane, narzędzia wysterylizowane, panie mnie wołały i wracałem operować - wspomina łódzki chirurg.
A pacjenci byli różni. Nie było jednak mrożących krew w żyłach przypadków. Zakonnicy często stykali się z czarami i rzucaniem zaklęć, ale lekarz miał chorych z bardziej przyziemnymi problemami. Najczęściej usuwał różnego rodzaju guzy i tłuszczaki. Tubylcy często zmagają się też z przepuklinami pępkowymi, pachwinowymi czy brzusznymi. Chorób układu krążenia czy nowotworów jest dużo mniej niż u nas, bo średnia długość ich życia jest krótsza nawet o 20 lat. Zabiegi nie było bardzo skomplikowane, bo na takie nie było warunków.
Po nocy spędzonej w ośrodku, pacjent wracał do swojej wioski, co też wcale nie było takie proste. Najczęściej miał do pokonania pieszo nawet kilkadziesiąt kilometrów. Na kontrolę przychodził za tydzień.
Misji w Ugandzie nie da się porównać do tej w Papui Nowej Gwinei. To było coś zupełnie innego, bo PMM pojechała tam na rozpoznanie. Był to pierwszy polski wolontariat, również w oparciu o polskich księży, tym razem z zakonu misjonarzy św. Rodziny. To była druga misja, na którą zdecydował się dr Lipiński z Łodzi.
- Jadąc tam, nie wiedzieliśmy nic: jakie są potrzeby, co możemy zrobić dla ludzi. Księża co prawda są od dawna, ale nie mają zorientowania medycznego. Wzięliśmy narzędzia chirurgiczne, kilka sprzętów jak EKG - wspomina łódzki chirurg.
Wolontariusze zatrzymali się w Mendi. Była tam prowizoryczna poradnia i hausik, czyli szkółka medyczna. Jej absolwenci mieli wiedzę o podstawowej pomocy, a chorych leczyli na podstawie trzech książeczek: jak leczyć pacjenta dorosłego, jak leczyć dziecko i choroby przenoszone drogą płciową.
- Na miejscu okazało się, że mają narzędzia, ale nie korzystają z nich. Podobnie jak z leków, których stoją całe kartony, zakurzone i przeterminowane, bo oni nie wiedzą, co nimi leczyć - wspomina dr Lipiński.
Wolontariusze misji medycznej po kilku dniach wyszli do wiosek w górach. Tam po pomoc przychodzili wszyscy. Rodzice z dziećmi, które nie rosną, bezpłodna kobieta, która chce mieć dziecko czy dziewczynka, która trzy lata temu złamała nogę. Inną pacjentką była kobieta z lewostronnym niedowładem, którą przyniesiono na nosach po długiej wędrówce w górach. - Zatrzymywali nas nawet na drodze i prosili o pomoc. Większości osób nie mogliśmy pomóc, ale wtedy płukaliśmy im uszy, rozdawaliśmy sole przeciw odwodnieniu i biegunce, przeprowadzaliśmy drobne zabiegi - mówi lekarz.
- Misje medyczne udowadniają, że są rejony, które wymagają większej uwagi niż tylko czasowe leczenie tubylców. Edukacja środowiska medycznego, które kształci się w hau¬sikach byłaby najlepszą formą pomocy. Przygotowanie programu podnoszącego jakość kształcenia tych szkół i wyposażenie ich, by pewne zdobycze techniki były oczekiwane, a nie rzucone w kąt - przyznaje dr Przemysław Lipiński.
Autor: Agnieszka Jędrzejczak