Pojechałam do gościa w sutannie
Rozmowa z Kapsydą Kobro-Okołowicz to część książki, w której znajomi i przyjaciele opowiadają o zmarłym w ubiegłym roku księdzu Janie Kaczkowskim. Prezentujemy fragment tej rozmowy
Pamiętasz jakieś szczególne powiedzenia księdza Jana?
Było tego całe mnóstwo. Ale ostatnio często myślę o odpowiedzi, jakiej Johnny kiedyś udzielił na pytanie, co zrobić, aby życie smakowało: „Przede wszystkim je jeść. I mieć na nie apetyt. Nie zapychać się byle czym. Szukać smaku w wielu wymiarach, tym podstawowym - smaku pysznych potraw, ale i w smaku intelektualnym, duchowym... Nie zalewać sobie głowy, duszy i sumienia byle czym. Rozsmakować się w rozmowach, poznawaniu nowych ludzi i tym, co nas inspiruje”.
Johnny?
Mówiłam do niego: Johnny. Na to wyraził zgodę. Kiedy pierwszy raz przyjechałam do niego do hospicjum w Pucku, to wiedziałam, że jeśli mamy zostać dobrymi kumplami, to nie ma szans, żebym mówiła do niego: „Proszę księdza”. Prędzej już mogłam mówić: „Proszę księcia”, ale on nie chciał być żadnym księciem ani księciuniem. Powiedział też radykalnie, że nie lubi, jak się mówi do niego: Janek. Kiedy zapytałam, jak się zatem do niego zwracać, odpowiedział, że „Jan… albo Johnny”. „A może być Hardy?”. Uśmiechnął się. Więc poszłam dalej: „Hardy Johnny”. Spodobało mu się. I tak zostało.
Dlaczego „Hardy”?
Bo twardy, wytrwały. Poza tym mówiłam do Jana: „Johnny, idziesz na rekord”.
Czyli „żyjesz na najwyższych obrotach”?
Tak. Jan dawał z siebie zawsze tysiąc procent. We wszystkim, co robił. On naprawdę kochał życie.
I jedzenie.
Mówił, że jest sybarytą, że uwielbia dobre żarcie. (śmiech) Na swoim vlogu „Smak życia” opowiadał, że kiedy je polędwicę z sosem, to doznaje doświadczenia prawie mistycznego. Śmiałam się z tych jego kulinarnych odjazdów. On zresztą nigdy tego nie krył i głosił wszem i wobec: „Polędwica, nadzieja i miłość” zamiast: „Wiara, nadzieja, miłość”. Uwielbiał żartować, a jego konsumpcyjne marzenia to było wdzięczne pole do żartów. Przyznał się też, że prawie tak samo jak polędwicę uwielbia kaczkę z przypieczoną skórką. „Tylko wiesz, ja jestem Kaczkowski, tu też kaczka. To tak nie za bardzo ze sobą współgra”, tłumaczył.
Podzielałaś z nim tę pasję?
Niespecjalnie. W ogóle nie przepadam za mięsem. Wolę sernik. (śmiech) Kiedyś, gdy Johnny był na naświetlaniach w Szwajcarii, zapowiedział, że kupił mi wyborne czekoladki. Niestety, jakoś nigdy do mnie nie dotarły, więc może jednak po kryjomu czekoladzie ulegał. (śmiech) Mam nadzieję, że teraz tych specyfików ma tam w niebie pod dostatkiem. Jakiś czas temu przeczytałam w artykule pana Terlikowskiego w „Rzeczpospolitej”, że w niebie nie ma obżarstwa. Od razu zapaliła mi się lampka ostrzegawcza i zaczęłam się zastanawiać, jak „tam” Johnowi jest. Bo nie wiem, czy on umie powiedzieć „stop” w połowie tej polędwicy…
Powiedział też radykalnie, że nie lubi, jak się mówi do niego: Janek. Kiedy zapytałam, jak się zatem do niego zwracać, odpowiedział, że „Jan… albo Johnny”.
Jak się poznaliście?
Przeczytałam książkę „Nie ma szału, jest rak”. Byłam wtedy prezesem fundacji Rak’n’Roll, szukałam osoby, która wspomogłaby mnie w opiece nad moimi podopiecznymi leczącymi się paliatywnie. Dodatkowo wiele z tych osób było ludźmi wierzącymi. A ja do wiary mam stosunek ambiwalentny. Nie umiałam z nimi rozmawiać o Bogu czy życiu po śmierci, tym bardziej że nie chciałam im wciskać kitu. Z zasady nigdy tego nie robiłam. Myślałam o tym, co zrobić, i w końcu wpadłam na pomysł, aby na jedno ze spotkań z podopieczną fundacyjną zaprosić Szymona Hołownię. Uznałam, że on poradzi sobie nawet z najtrudniejszymi pytaniami chorej. Szymon zgodził się pomóc. Polubiliśmy się. Później, kiedy przeczytałam książkę Jana, przypomniałam sobie, że Szymon go przecież zna. Zadzwoniłam do niego i zapytałam, czy myśli, że mogłabym z „tym księdzem Kaczkowskim” porozmawiać. Szymon obiecał, że wybada.
I wybadał…
Po jakimś czasie zadzwonił. Szymon powiedział, że ksiądz pozwolił przekazać mi swój numer i w ogóle, że jest mu bardzo miło, i że się zawstydził. A ja w tym samym momencie uzmysłowiłam sobie, że dzwoniąc do księdza, mogę wejść na teren zupełnie mi nieznany. Przez kilka dni nie umiałam się zdobyć na wykonanie tego telefonu. W końcu jednak zadzwoniłam.
Jak poszło?
Szczerze mówiąc, nie było to nic wyjątkowego. Taka sztampowa rozmowa.
Kiedy w końcu spotkaliście się z Janem?
Dwa tygodnie po naszej rozmowie telefonicznej dostałam od Jana SMS-a. To był 22 kwietnia 2014 roku. Około godziny piętnastej poinformował mnie, że o osiemnastej w Centrum Myśli Jana Pawła II odbywa się debata „Jak… umierać”, w której bierze udział. Serdecznie mnie na nią zapraszał. Miałam kilka godzin, żeby się nastroić. I wtedy pojawił się tak zwany zonk. Nie wiedziałam, jak będzie - jak się do niego zwracać, co na „dzień dobry” powiedzieć.
O czym rozmawialiście?
Pytał mnie o fundację. Kilka razy powiedział, że nigdy o niej nie słyszał. Pomyślałam wtedy, że jest ignorantem, i że mógł sobie jakieś chociaż podstawowe informacje wygooglować. (śmiech) Dopytywał jednak, co w tej fundacji robimy. Dla mnie z kolei najbardziej interesująca była działalność hospicyjna Jana. Zapytałam go na przykład, czy w hospicjum pacjent może przebywać z własnym kotem.
Dlaczego właśnie z kotem?
Bo wtedy nie wyobrażałam sobie, że musiałabym się z moim kotem Ignacym rozstać na czas choroby. Myślę, że dziś łatwiej ci to zrozumieć, kiedy Stefan, mój mąż, pokazał ci zdjęcia z pierwszych miesięcy mojej choroby, kiedy widać, jak ten półroczny kot się zachowywał - całymi dniami leżał na mnie, po kilkanaście godzin spał na mojej głowie, szyi, plecach, a później budził mnie do życia. Przede wszystkim więc chciałam wiedzieć, czy taki przyjazd do puckiego hospicjum oznacza zerwanie ważnych dla człowieka więzi z ukochanym pupilem. To wbrew pozorom są naprawdę istotne sprawy.
Ksiądz Kaczkowski mówił, że jest sybarytą, że uwielbia dobre żarcie. Śmiałam się z tych jego kulinarnych odjazdów
Co Jan odpowiedział?
Nawet się nie zawahał. Od razu wypalił: „Oczywiście”. Przyznam szczerze, że trochę mnie tym zdziwił. A kiedy on się zdziwił, że ja się dziwię, to poczułam, że to jest naprawdę fajny gość.
Wspominał wtedy o swoim stanie zdrowia?
Bez ogródek opowiadał nam o aktualnych wynikach swoich badań, a one nie były dobre. A później już zaczęliśmy rozmawiać o tym, czy moglibyśmy coś razem zrobić. Jan pod koniec rozmowy ze dwa razy powtórzył zdanie, które dało mi do myślenia:, „Jeśli mamy razem coś zrobić, to musimy się spieszyć, bo nie zostało mi za dużo czasu”.
Pospieszyłaś się?
Musiałam to przetrawić przez parę dni. W tej naszej rozmowie przecież kilka razy zaznaczał, że ma mało czasu. Zastanawiałam się więc nad tym, czy mu się w ten jego cenny czas wbijać… Miałam trochę opór, że będę zawracać mu głowę. W końcu jednak napisałam. Zapytałam, czy wyszło coś z jego podróżami, które planował, czy ma jakieś marzenia do spełnienia. Przyznałam się wprost, że mam imperatyw, żeby coś zrobić. Na końcu, w ostatnim zdaniu, napisałam, że pomyślałam, że może mogłabym przyjechać do Pucka, żeby pomoc i popracować. Zapytałam, co o tym myśli.
Szybko odpisał?
Już następnego dnia. Zaprosił mnie do Pucka, napisał, że mogę przyjechać w każdej chwili. Wzruszył mnie tym listem. Kiedy go przeczytałam, to już wiedziałam, że mam do czynienia z pasjonatem. I że muszę jechać do tego Pucka jak najszybciej. Zaczęłam przeorganizowywać pracę w fundacji. Powiedziałam wszystkim, że za jakieś dwa tygodnie chciałabym zniknąć. Niczego nie ukrywałam. Otwarcie przyznałam, że chcę popracować w hospicjum, że czuję, że to jest dla mnie bardzo ważne. Od tego czasu kontaktowaliśmy się już z Janem telefonicznie. Zaprosił mnie najpierw do swojego rodzinnego domu, do Sopotu, na kawę. Stamtąd mieliśmy jechać do Pucka samochodem. Dzień przed wyjazdem z Warszawy ogarnął mnie straszek. (śmiech) Dotarło do mnie, że jednak rzucam się na totalnie nieznany teren, jadę do gościa w sutannie i że nadal nie wiem, jak ja mam się w jego towarzystwie zachowywać. Jednocześnie odnosiłam wrażenie, że ta podroż będzie dla mnie bardzo ważna. I nie pomyliłam się. Niebawem wszystko ruszyło z kopyta…