Pokaż mi swego zwierzaka, powiem ci, kim jesteś
Wśród polityków przeważają miłośnicy psiaków, z których wiele przeszło do historii. Najbardziej znanym właścicielem kota jest bez wątpienia Jarosław Kaczyński, o jego Aliku, potem Fionie, wreszcie ostatnio Feliksie też rozpisywały się media. Ale też zwięrzęta sporo mogą powiedzieć o swoich właścicielach.
Ludzie ponoć dzielą się na psiarzy i kociarzy że niby jedni wolą psy, a drudzy koty. Postanowiliśmy prześwietlić pod tym kątem polskich polityków, co wcale nie okazało się proste. Bo jeśli psiarzy naliczyliśmy dziesiątki, to z kociarzami jest spory problem.
- Kto ma kota? No Jarosław Kaczyński - mówi nam jeden z polityków prawicy, anonimowo, „tak z ostrożności”.
- To wiedzą wszyscy, ale kto jeszcze? - dopytuję.
- Nikt już chyba - słyszę w odpowiedzi.
- Podobno Antoni Macierewicz ma kotkę - brnę dalej.
- Tak! Ale chyba wypadła mu z okna i się zabiła - westchnienie. - Ale czy to właściwie takie ważne, czy ktoś ma kota czy psa? - dopytuje z kolei mój rozmówca.
O tak, bardzo ważne! Sprawa jest na tyle poważna, że zajęli się nią naukowcy. I tak niejaki Sam Gosling, psycholog z University of Texas w Austin, poprosił 4.565 osób o wzięcie udziału w badaniu psychologicznym mającym związek z czworonogami. Jego wyniki były bardzo interesujące. Okazało się bowiem, że procent osób nielubiących zarówno kotów jak i psów był tak mały, że wartość ta nie uzyskała nawet statystycznego znaczenia dla eksperymentu. Ale dalej, wyszło na to, że psiarze to ludzie o 15 procent bardziej ekstrawertyczni i towarzyscy niż kociarze, wykazują się też w życiu większą tendencją do planowania. Kociarze działają bardziej spontanicznie, są o 12 procent bardziej neurotyczni od tych, którym bliższe są psy. Ale nic nie jest czarno białe: psiarze okazali się ludźmi mniej ciekawymi świata, mniej otwartymi na sztukę, nowe pomysły i nowe doświadczenia. To zazwyczaj konserwatyści, podczas gdy kociarze działają w bardziej niekonwencjonalny sposób.
Stanley Coren, autor licznych publikacji na temat psów, nie chciał pozostawać w tyle za Goslingiem, postanowił także przepytać psiarzy i kociarzy. Wyniki umieścił na czterech skalach różnych wymiarów osobowości człowieka, a brał pod uwagę: ekstrawersję, dominację, zaufanie i ugodowość. I co mu wyszło?
Właściciele i potencjalni opiekunowie kotów, jak wykazały te testy są: introwertyczni, mało ugodowi i raczej nieufni, ale za to wykazują niską tendencję do dominacji. Psiarze, to osoby ekstrawertyczne, towarzyskie, zasadniczo ugodowe i ufne. Co ciekawe ponad 68 procent opiekunów kotów powiedziała, że nie zdecydowałaby się na wzięcie jeszcze dodatkowo psa. Psiarze, w 70 procentach zadeklarowali gotowość przyjęcia do siebie także kotka.
Przyglądając się naszym politykom - wszystko się zgadza. Bo psiarze, to często zarazem kociarze. Najsłynniejsze polskie polityczne psiaki, to te par prezydenckich. Sunia Saba przez lata była pupilem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. I choć Kwaśniewski na kongresie lewicy kpił: „Ludwiku Dorn i Sabo, nie idźcie tą drogą”, to sam na punkcie swojego psa miał, jak twierdzą jego współpracownicy, hopla. Pies był traktowany przez prezydenta jak członek rodziny. Jego rola była nie do przecenienia. I choć na salonach pałacowych nie bywał, to zdarzały się sytuacje, kiedy podczas oficjalnych uroczystości Saba była niemal gościem honorowym prezydenta. Tak było choćby podczas uroczystości w wąskim gronie, jakim były imieniny. Saba Kwaśniewskiego była pierwszym psem, który zapoczątkował zwyczaj wynoszenia pupili na piedestał. Czego dowodem jest fakt, że dosyć często była podwożona limuzyną przez funkcjonariuszy BOR-u na spacer. Ale to niejedyny pies Aleksandra Kwaśniewskiego, którym zajmowali się ochroniarze. Następcy Saby, dwa młode owczarki niemieckie, również doznały zaszczytu opieki przez borowców.
Wraz z Lechem i Marią Kaczyńskimi do Pałacu Prezydenckiego przenieśli się z kolei suka Lula, ale też terier szkocki Tytus, którego para prezydencka nieoficjalnie nazywała „tyfusem” ze względu na grozę, jaką siał wśród funkcjonariuszy BOR, gości i dziennikarzy. Gryzł im buty, zaatakował nawet Martę Kaczyńską, a Hanna Foltyn-Kubicka do dziś nosi na palcu ślad po jego zębach, gdyż ośmieliła się w jego towarzystwie pogłaskać Lulę. Tytus wyglądał identycznie jak pies amerykańskiej pary prezydenckiej Laury i George’a Bushów, stąd też, gdy Kaczyńscy gościli Bushów w Juracie, Tytus odegrał znaczącą rolę w ociepleniu stosunków polsko-amerykańskich. Maria Kaczyńska zamówiła nawet w Ćmielowie dwie psie figurki: Tytusa i Barneya - teriera Bushów. Potem panie wymieniały się zdjęciami swoich pupilków. Tytus odszedł w Juracie, po tym, jak dostał zawału, 13 listopada 2009 roku i wówczas na stronie internetowej Kancelarii Prezydenta ukazało się oświadczenie Marii Kaczyńskiej: „Nie pamiętam, by pogonił jakiegoś kota na ulicy”.
Lulę z kolei znalazł Lech Kaczyński, gdy był jeszcze ministrem sprawiedliwości. Wracał z Warszawy do domu w Sopocie i po drodze, na stacji paliw w Mławie, ujrzał, jak zabiedzony kundel o ułańskiej urodzie, czyli okropnie krzywych nóżkach, zlizuje olej silnikowy z asfaltu. Prezydent miał przy sobie kanapki, poczęstował nimi pieska. I kiedy kundel się najadł, Lech Kaczyński pomyślał, że nie ma wyjścia, trzeba go zabrać. Kiedy stanął z psiakiem w drzwiach sopockiego mieszkania, powiedział: „Marylka, tylko mnie nie zabij”. Bo w domu był już przecież Tytus. Ale Maria Kaczyńska od razu wzięła sukę pod opiekę, a potem mówiła nawet, że to żaden kundel, tylko prawdziwy jack russel. Po śmierci Tytusa, Lula nie została sama: Po Pałacu kręcił się Rudolf, kocur, którego Lech i Maria Kaczyńscy wzięli ze schroniska. To Maria Kaczyńska nazwała go Rudolfem, od Valentino, bo czarny, z białą kamizelką, wydawał się tak samo piękny jak legendarny aktor. Przypadek Marii i Lecha Kaczyńskich potwierdziłby wyniki badań z których wynika, że właściciele psów nie mają problemu by zaopiekować się także kotem. Potwierdzeniem tej tezy jest także historia byłego premiera Donalda Tuska. Tusk znany z zamiłowania do psów, kazał odłowić i wyleczyć wałęsającego się po Kancelarii Prezesa Rady Ministrów kota. Dzikiego i wyraźnie chorego zwierzaka w kancelarii znaleźli współpracownicy ówczesnego szefa rządu. Nikt nie wiedział, jak mu pomóc. Potrzebna była interwencja samego premiera. Na jego osobiste polecenie zaczęto szukać organizacji pozarządowych, które zajmują się bezpłatną pomocą dla poszkodowanych i chorych zwierząt. Wybór padł na Straż dla Zwierząt, której siedziba znajduje się nieopodal rządowych gmachów. Zresztą Donald Tusk - podobnie jak prezydent Lech Kaczyński - przeżywał kiedyś swój osobisty dramat związany z pożegnaniem wiernego zwierzaka. Jego pies Szeryf odszedł krótko przed objęciem przez Tuska teki premiera. Wilczur miał kilkanaście lat.
Jak piszą media po sopockim mieszkaniu Tuska przechadza się jednak także kot o imieniu Pępek. Wcześniej były szef rządu miał dachowce: najpierw Pusię, a potem Puzona. Ale kotami zajmują się panie, Tusk zdecydowanie woli psy.
Wracając do par prezydenckich: Anna i Bronisław Komorowscy mieli swoją Drakę, cocker-spanielkę, prezent od znajomych z Budy Ruskiej na Suwalszczyźnie. To imię oficjalne, Anna i Bronisław Komorowscy zwracają się do niej Ponia, co po litewsku oznacza „pani”. Może dlatego, że w Warszawie Draka gra rolę psa kanapowego. Jej prawdziwe instynkty i temperament budzą się, kiedy wyjeżdża ze swoim państwem na Suwalszczyznę.
Na kartach polskiej polityki zapisała się także inna, nie prezydencka Saba, nieżyjący już pies Ludwika Dorna. Czarna sznaucerka do polskiej polityki wkroczyła w maju 2007 roku. To właśnie wtedy ówczesny marszałek Ludwik Dorn przyprowadził ją do Sejmu, bo sama nie mogła zostać w domu. Posłowie innych partii byli oburzeni. Kilku z nich w geście protestu, że z parlamentu robi się zwierzyniec, też przyszło na Wiejską ze swoimi czworonogami.
Ostatecznie Saba stała się też bohaterką wyborczej reklamówki Lewicy i Demokratów. Właśnie tam pojawiła się informacja, jakoby miała pogryźć meble w MSWiA. Dorn - ripostując, że to kłamstwo - skierował sprawę do sądu. Później żartował, że pozew powinna była wytoczyć Saba, ale nie ma legitymacji procesowej, więc robi to on. Były marszałek Sejmu do końca walczył o honor sznaucerki i w końcu wygrał proces, a LiD musiał za spot przeprosić.
Andrzej Halicki, polityk Platformy, poszedł jeszcze dalej w swojej miłości do czworonogów. Razem z żoną prowadzą hodowlę - mają pięć dogów niemieckich, biorą udział w wystawach, także międzynarodowych, zapisali się do klubu miłośników dogów. Ich znajomi, to oczywiście właściciele dogów. Państwo Haliccy dla swoich czworonogów, przeprowadzili się pod Warszawę, żeby psiaki miały się gdzie wybiegać. Pasja posła Halickiego jest powszechnie znana, w każdym razie dziennikarze sejmowi mieli przyjemność poznać pupilów posła, bo w czasie wakacji Halicki przyszedł z nimi kiedyś do Sejmu, by zabrać z gabinetu swoje dokumenty.
Także Leszek Miller nie może żyć bez swej Loli. Kiedyś tak mi opowiadał: „Bardzo kocham psy. Miałem dwa yorki, teraz mam jednego, a właściwie yorczycę. Ale to nie jest taki zwykły york - ta moja jest duża i waży aż sześć kilo. Nazywa się Lolita, dla znajomych i przyjaciół domu - Lola. Uwielbiam z Lolą wychodzić na spacery. Latem wychodzę już o 6 rano, zimą godzinę później. Spacerujemy też po pracy. Ale najbardziej cieszy mnie ten moment, kiedy pojawiam się w domu i moja Lola zaczyna swój taniec radości. Nieustannie nie przestaję się tym zachwycać. Irlandzki pisarz George Bernard Shaw powiedział kiedyś, że im bardziej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta”. Podoba mi się ten aforyzm.”
Ale dumnych właścicieli psów można by wymieniać w nieskończoność: znajdziemy ich na lewicy, prawicy w politycznym centrum. Trochę gorzej jest z właścicielami kotów.
Najbardziej znanym wśród polityków kociarzem jest bezwątpienia Jarosław Kaczyński. Do historii przeszło jego przywiązanie do Alika, z którym prezes Kaczyński przez wiele lat dzielił mieszkanie. Gdy Alik zmarł, prezes PiS zaopiekował się kotką Fioną. W tym roku z kolei tabloidy, żyły innym kotem Jarosława Kaczyńskiego, chodzi o Feliksa. Według „Faktu” sytuacja z Feliksem wyglądała tak: Właścicielka kota, to sąsiadka Jarosława Kaczyńskiego. Gdy dwa lata temu trafiła do szpitala, to Jarosław Kaczyński miał zadbać o Feliksa. Kot był poszarpany przez jakiegoś bezpańskiego psa. Kaczyński woził go do weterynarza i wyleczył.
Dzisiaj Feliks, nazywany też Rudym, gdy tylko prezes pojawia się w okolicach domu, nie odstępuje swego dobroczyńcy na krok. Sam prezes Kaczyński przeczy doniesieniom tabloidu. - Od wielu miesięcy krąży po mojej okolicy kot, z którym jestem często fotografowany. Owszem, przychodzi do mnie, ale nie jest mój. To kot kloszard! - wyjawił podczas spotkania z dziennikarzami w Klubie Ronina Jarosław Kaczyński.
Swojego kota nie wypiera się za to do niedawna jeszcze szef ludowców- Janusz Piechociński.
Swoim przyjacielem Piechociński pochwalił się nawet na Facebooku. „Idzie solidna zima, mój kot Kleofas je za dwóch” - podpisał Piechociński zdjęcie swojego rudego przyjaciela.
Dużym echem odbiła się swego czasu wypowiedź Marka Migalskiego, który w spocie PJN przed wyborami w 2011 roku zwraca się do dwóch swoich kotów słowami: „Gdybyście były moimi córkami…” . Złośliwi uznawali ten fakt za kpinę z Kaczyńskiego, PJN utrzymywał jednak, że w ich przekazie chodzi wyłącznie o poruszenie problemu dopłat na każde posiadane dziecko.
Także Ryszard Kalisz wspomniał o swoim mruczku między innymi w wywiadach dla magazynów „Playboy” i „Viva!”, można było nawet ściągnąć jego zdjęcie z kotem i zamontować jako tapetę w komputerze, czy telefonie.
Kalisza dziennikarze „Playboya”, dopytywali, czy zna kogoś, kto by takie zdjęcie wykorzystał. „Zdziwię was. Zetknąłem się z wieloma osobami, które mają to zdjęcie nawet jako tapetę w telefonie. Ostatnio na ulicy zaczepiła mnie grupa młodych ludzi, a jedna z dziewczyn pokazała swój telefon. A tam jako żywo - Ryszard Kalisz z kotem. Nie rozumiem tej popularności” - odpowiedział im wtedy w swoim stylu Ryszard Kalisz.
Inna rzecz, że politycy, nie tylko polscy zresztą, chętnie się ze swoimi zwierzakami pokazują, to zawsze ociepla ich wizerunek. Wyborcy widzą, że to normalni ludzie, którzy potrafią zaopiekować się swoim czworonogiem.
Pytanie, kogo wybierają na swoich przyjaciół: psy czy koty?Bo, naprawdę, zdaniem naukowców, to ma znaczenie. Także badacze z Carroll University w Waukesha uważają, że miłośnicy psów są bardziej żywotni: Bardziej przystępni, energiczni, oprócz tego przestrzegają wyznaczonych zasad. Kociarze bywają bardziej introwertyczne, posiadają szersze horyzonty i są delikatniejsi niż zwolennicy psów. Psycholog Denise Guastello tłumaczy, z czego te różnice mogą wynikać. Otóż człowiek wyprowadzając psa rozmawia z ludźmi, chce być na zewnątrz, chcąc nie chcąc nawiązuje kontakty, chociażby z innymi właścicielami psów. Z kotem nie trzeba biegać na spacery. Można zostać w domu, poczytać książkę, pooglądać telewizję - kot co najwyżej pójdzie do kuwety. Więc Guastello przypuszcza, że ludzie mogą wybierać zwierzęta na podstawie rysów własnej osobowości. Dostosowują niejako swojego pupila do własnych potrzeb.
A co z tymi, którzy mają w domu całe stadko czworonogów, tak psy jak koty? Właśnie! Ludzi jednak tak łatwo zaszufladkować się nie da. Pewnie w każdym z nas jest trochę z psiarza i kociarza. Najważniejsze, żeby swojego czworonoga kochać.
Dorota Kowalska