Polewka z pistoletem za pasem, czyli lektury sprzed lat zapisane pieczątkami
Lubię stare książki. Także dlatego, że nieomal każda z nich jest kawałkiem historii, tej malutkiej historii dawno umarłych ludzi i historii wielkiej. Często w ocalałych tomach ocalały zasuszone kwiaty. Przede wszystkim bratki, ale od czasu także konwaliowa łodyżka z kwiatkami spłaszczonymi i pożółkłymi niczym stare płótno.
Trafiały się niezapominajki (jakaś aluzja romantyczna, może romansowa?), nie wiadomo, kiedy i przez kogo włożone pomiędzy kartki poetyckiego tomu. W dzieciństwie oburzało to mnie trochę, bo przecież wszyscy wiedzieli, jak należy postępować z niezapominajkami, z rosyjska zwanymi także niezabudkami.
Trzeba było położyć je na talerzyku, łodyżkami do środka, kwiatkami na zewnątrz, aby tworzyły krąg. W środku przyłożyć małym płaskim kamykiem, „płaskunem”, i zalać wodą. Taki był kanoniczny sposób przechowywania niezapominajek...
A wielka historia? Proszę - oto „Odyseja” w tłumaczeniu Siemieńskiego. Na skórze grzbietu złoci się dobrze zachowany tytuł, a na stronie tytułowej pieczątki, osobista dziadka, ozdobne inicjały, i numer, też prawdopodobnie skreślony dziadkową ręką. A obok pieczęć wielka, zielona, chociaż można się było po niej spodziewać czerwieni - „Gorodskaja biblioteka”.
W 39 roku z burżujskiej biblioteki zarekwirowano książki, aby służyły proletariatowi. Kiedy przyszli kolejni okupanci, z właściwą sobie skrupulatnością, przejawianą także przy wyrywaniu złotych zębów zagazowanym Żydom, oddali burżujom książki. Niejako przy okazji zabrali do obozu koncentracyjnego wujka. Dziadka nie mogli zabrać, bo już niej żył.
Habent sua fata libelli... Swoje losy miała także książka, którą niedawno kupiłem - za złotówkę! - na pchlim targu. Znów pieczątki bibliotek, aż trzy, wszystkie przekreślone. Widocznie książkę skazano na banicję, może ktoś wykupił od handlarzy makulaturą. Wydana została w 1955 roku, a więc w ostatniej chwili, jeżeli za ostatnią chwilę można uznać październik 1956 roku.
Książeczka - w sztywnej oprawie, zafundowanej zapewne przez pierwszą z bibliotek - zawiera felietony Adama Polewki pod wspólnym tytułem „Kocham i nienawidzę”.
Polewka, poniekąd mój rodak, bo mieszkaniec ulicy Kasztelańskiej w sercu Zwierzyńca, był charakterystyczną krakowską postacią. Niezbyt wysoki Quasimodo, zdecydowany komunista, stał się bohaterem wielu anegdot. A to o pistolecie, który wypadł mu z portek na oczach przerażonych zakonnic, a to o jego zażartych dysputach z Kisielewskim, toczonych w słynnych czworakach literackich przy Krupniczej. Dysputach często przywoływanych jako ilustracja tezy o odmienności Krakowa, tolerancyjnego i otwartego.
Starannie przeczytałem teksty sprzed lat. Nie z nostalgią, broń Boże, ale z owym osobliwym odczuciem towarzyszącym przypominaniu sobie po dziesiątkach lat przykrej rzeczywistości. Dodajmy jednak - rzeczywistości jednocześnie fascynującej, czasów dzieciństwa. Tak jak fascynujące było dzieciństwo w powieści Grassa „Kot i mysz”, gdzie radość, zabawa, pierwsze doświadczenia seksualne i pierwsze rozczarowania nakładają się na wojenną gdańską rzeczywistość.
Dzisiaj można śmiać się ze słów Polewki, piszącego, iż Zygmunt Nowakowski, krakus zaciekły, rozpaczliwie tęskniący na emigracji za swoim miastem, chce, aby atomowe i wodorowe bomby utorowały mu drogę do Krakowa. Idiotyzm? Jak najbardziej, ale jednocześnie w tamtych czasach konstatacja jak najbardziej słuszna i przez władzę oczekiwana.
Im bardziej zagłębiałem się w „Kocham i nienawidzę”, tym częściej miałem wrażenie, że historia oszalała, zatoczyła pętlę, wykonała, niczym samolot, beczkę. Nienawiść znów może być spoiwem, czymś w rodzaju ideologii. I pomyślałem, że już jestem za stary na tego rodzaju dèjà vu...