Policjant na drodze nie jest poborcą podatku. Dba, by było bezpiecznie
Do makabrycznego widoku ofiar wypadków można się przyzwyczaić – mówi Tadeusz Dunat, były szef nyskiej drogówki. - W gardle ściska, gdy słyszę o tragedii rodzin tych, co zginęli.
Przepracował pan 37 lat w policji drogowej. To najdłuższy staż w Polsce. W 1980 roku praca w „drogówce” bardzo się różniła od obecnej?
Służbę pełniliśmy zazwyczaj w pojedynkę. Wtedy jeszcze straż pożarna nie wyjeżdżała do wypadków. Ze wszystkim trzeba było więc sobie dać radę. Musieliśmy udzielać pomocy ofiarom, dokumentować zdarzenie. Sami, z własnej inwencji musieliśmy zabezpieczyć rozbite pojazdy, ale trzeba przyznać, że gdy zatrzymało się innego kierowcę, bo na przykład trzeba było drzwi odciągnąć linami, to wszyscy pomagali chętnie i z dużym zaangażowaniem. Rolnik ściągnął wrak na swoje podwórko, bo nie było zorganizowanych parkingów. W wypadkach śmiertelnych niejednokrotnie czekaliśmy godzinami, aż przyjedzie karawan zakładu pogrzebowego i zabierze zwłoki. To nie było zorganizowane, nie było dyżurów, oni nie mieli obowiązku czekać na zdarzenie. Zdarzało się, że funkcjonariusze z prewencji musieli ich szukać po knajpach, a kiedy wreszcie karawan przyjechał na miejsce, to na wszelki wypadek nie sprawdzaliśmy trzeźwości kierowcy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to się może dla nas źle skończyć i trzeba będzie czekać kolejnych kilkanaście godzin na innych, poważnych pracowników zakładu. Teraz policjanci mają zdecydowanie lżej.
Dlaczego poszedł pan do „drogówki”?
Z wykształcenia jestem technikiem samochodowym. Od lat interesowałem się motoryzacją. Chciałem pracować w pokrewnym zawodzie. Zostałem przyjęty do pracy 16 listopada 1980 roku jako milicjant – kontroler grupy ruchu drogowego w Nysie. 20 lutego 1981 roku poszedłem do szkoły ruchu drogowego w Piasecznie i szkoliłem się rok. Teraz czas szkolenia jest zdecydowanie krótszy. W szkole przeżyłem szok, że sale dydaktyczne mogą być tak nowocześnie przygotowane.
W powiecie też mieliście takie dobre wyposażenie?
Najpierw jeździłem na motocyklu MZ. Pierwszym moim radiowozem była nyska „wypadkowa” z dodatkowym wyposażeniem. Przydatne było w niej tylko biurko, bo można było rozłożyć dokumenty i przesłuchać kogoś na osobności, sporządzić dokumentację wypadku. Poza tym wyposażenie wozu było tragiczne. Miał na przykład podnośnik, tzw. żabkę - do 15 ton udźwigu, przymocowany do drewnianej podłogi. Żabka ważyła ponad 30 kilogramów. Gdyby doszło do wywrotki radiowozu, takie urządzenie fruwa po kabinie i zabija jadących. Byłem na miejscu wypadku, w którym akumulator z nyski zabił pasażera. Na wyposażeniu mieliśmy też butlę acetylenową i tlenową z palnikiem, do rozcinania karoserii we wrakach pojazdów, gdyby ktoś został w nich zakleszczony. Nie wiem, kto to wymyślił. Przecież w rozbitych autach wszędzie jest rozlane paliwo, w każdej chwili może dojść do wybuchu. Niektóre zakupy Komendy Głównej były kompletnie nietrafione, bezmyślne. Po latach 90. to też się zdarzało.
Kiedy weszły do użycia ręczne radary?
Początkowo mieliśmy na wyposażeniu radar Mirado, taki na trójnogu, o zasięgu do 150 metrów. W latach 80. wszedł do użycia pierwszy radar ręczny – Drop, polskiej produkcji. Ciężki był, ręka bolała od trzymania, podobno niekorzystnie wpływał też na organizm, ale wtedy nikt tego nie mierzył. On miał zasięg 70 metrów. Kierowca widział w ostatniej chwili, że policjant wyskakuje na drogę, bo wcześniej nie mógł go namierzyć i tak powstał stereotyp, że wyskakujemy z krzaków. Ale największy skok techniczny dokonał się w urządzeniach do badania trzeźwości. Pierwsze probierze trzeźwości bardziej działały na wino i piwo niż na wódkę. U człowieka po wódce mniej się zabarwiały. Czasem czułem od kierowcy alkohol, a probierz nic nie wykazywał. Albo odwrotnie, probierz coś pokazał, a na badaniach krew była w normie. Mieliśmy masę dylematów, co robić w takich przypadkach. To, co zostało wprowadzone po 1990, pomogło nam najbardziej w pracy. Dziś takie tanie i dobre urządzenia przydałyby się do badania na narkotyki.
Przez tyle lat pracy zapamiętał pan jakieś wypadki szczególnie?
Widziałem około 300 wypadków śmiertelnych. Najpoważniejszy, z największą liczbą ofiar, to wypadek na przejeździe kolejowym w Nysie w 1984 roku. Siedem osób zginęło, 30 było rannych. I w latach 90. wypadek między Niwnicą a Wierzbięcicami, gdzie zginęły cztery osoby. Dwóch chłopców zabrało na „stopa” dwie dziewczyny i poniosła ich fantazja. Wjechali na drzewo. O wypadkach z dwiema czy trzema ofiarami śmiertelnymi mogę godzinami opowiadać. Utkwił mi w głowie szczególnie wypadek na drodze krajowej z Otmuchowa do Nysy. Kierowca skody uderzył w motocykl stojący na przystanku autobusowym. Pasażer motocykla zginął na miejscu, kierowca doznał bardzo poważnych obrażeń, ale przeżył. Kierowca skody próbował uciec. Odjechał, porzucił auto, znaleziono go po pościgu. Po paru miesiącach sąd zrobił wizję lokalną. I zobaczyłem tego sprawcę wypadku całkowicie załamanego. Wrak człowieka. Po chwili dojechała żona tego, który zginął. Była w dziewiątym miesiącu ciąży. Takich obrazów widziałem wiele i skóra mi się zrobiła twardsza, ale do końca nie mogłem się przyzwyczaić do widoku poszkodowanych dzieci. Kiedyś w innym wypadku dziewczynka wbiegła wprost pod nadjeżdżające auto. Kierowca zahamował, ale auto miało układ hamulcowy z jednym obwodem. Sparciały przewód hamulcowy pękł. Dziecko zginęło na miejscu. Pamiętam ją jak dziś, miała siedem lat, była w takiej jasnej sukience. Matka przybiegła i zaczęła niesamowicie lamentować. Prokurator nie dojechał. Ja jako dowódca musiałem wytłumaczyć matce, że zwłoki muszą być zabezpieczone w prosektorium do sekcji zwłok. Próbowaliśmy dotrzeć jakoś do tej matki, okazać współczucie, empatię. Usłyszałem wtedy od tej kobiety wiele przykrych słów, o co nie miałem żalu. To jest wliczone w ryzyko zawodowe, rozumiem tę rozpacz. Ale w pewnej chwili wzięła ciało córeczki na ręce, tak jak się bierze żywe dziecko i poszła do domu. A ja akurat miałem dzieci w tym wieku. Do tej pory mam to przed oczami.
Widziałem około 300 wypadków śmiertelnych. Niektóre sceny będą mi towarzyszyć do końca życia...
Można się przyzwyczaić do widoku ofiar?
Można się przyzwyczaić do makabrycznego widoku, ale kiedy na miejsce przychodzi rodzina, bliscy i zaczynają opowiadać o swojej tragedii związanej z tą śmiercią, to zaczyna ściskać w gardle. Gdy starzy rodzice się skarżą, że tu zginął ich syn, który miał być dla nich wsparciem. Nie ma na to silnych. Jako młody człowiek miałem wewnętrzne opory przed karaniem za wykroczenia drogowe. Bardzo często spotykałem się z prośbami, płaczem, żeby komuś nie zabierać prawa jazdy, nie nakładać mandatu, nie zatrzymywać za jazdę po pijaku. Widziałem u tych ludzi autentyczną rozpacz. Policjanci to też ludzie, mamy współczucie nawet dla sprawcy wypadku. Te opory moralne miałem do czasu, gdy zobaczyłem skutki zachowania kierowców, zwłaszcza po wypadkach śmiertelnych. Od takich widoków skóra robi się twardsza.
Dawniej na drogach ginęło więcej ludzi?
W latach 80., choć samochodów było dużo mniej, na drogach ginęło więcej ludzi niż teraz. Głównie motocykliści, traktorzyści, kierujący i pasażerowie fiatów 126p i piesi. Wtedy często w jednej wiosce piwa nie było, a w sąsiedniej sklep GS miał lepsze układy i piwo było codziennie. Tam się więc schodzili ludzie z całej okolicy. Wracali potem pieszo, rowerem, samochodem, traktorem. I ginęli. Jakby im teraz postawić krzyże, to przy niektórych drogach powstałyby cmentarzyska. Często gdy rozmawiam z samorządowcami, to powtarzam, że alkohol powinno się sprzedawać na każdym rogu. Żeby ten, co chce wypić, kupił koło domu, a nie wędrował po całym mieście. Bo jak ktoś chce się napić lub, jak mówimy, dopić, to odległość nie jest dla niego żadną przeszkodą.
Wypadków po alkoholu było więcej?
Znacznie więcej. Ok. 25 procent wypadków drogowych było spowodowanych po spożyciu alkoholu. Dziś to maksimum 10 procent wypadków. Nie ma co ukrywać, jazda po pijaku w tamtych czasach była w społeczeństwie tolerowana, nie było atmosfery potępienia dla pijanych kierowców. Gdy zatrzymywaliśmy pojazd ciężarowy z pijanym kierowcą, a nie było pomocy drogowej, to milicjant siadał za kółkiem i odwoził auto na bazę transportową. I wtedy czasem słyszeliśmy, jak kierownik transportu mówił do niewytrzeźwiałego jeszcze pracownika: No to dziś idziesz pracować na warsztat. Przez lata uczulałem policjantów z nyskiej drogówki na działania mające na celu eliminowanie z ruchu nietrzeźwych kierujących. Uważam za swój sukces, że to się zmieniło. Dziś jest to jednoznacznie potępiane. Do ludzi dotarło, że pijani kierowcy stanowią zagrożenie. Teraz największym problemem są agresywne zachowania na drodze i chamska, brutalna jazda. Bez pomocy społeczeństwa będzie trudno z tym walczyć. Jest też problem z bezpieczeństwem pieszych. W ubiegłym roku na 110 wypadków w powiecie nyskim mieliśmy około 20 potrąceń pieszych z winy kierujących. Bardzo groźne jest wyprzedzanie na przejściach dla pieszych, gdy droga ma dwa pasy w jednym kierunku. Teraz 95 procent ludzi używa pasów bezpieczeństwa na przednich siedzeniach, ale z tyłu znacznie mniej. W ubiegłym roku mieliśmy 3–4 takie ofiary śmiertelne. Gdyby zapięli pasy, toby przeżyli.
Ciągle powtarzałem samorządowcom, że alkohol powinien być dostępny na każdym rogu. Bo im dalej do sklepu, tym więcej ofiar
Film „Drogówka” pokazał czarną stronę pracy policji na drodze. Tak było?
Nie byłem taki, jak pokazali w „Drogówce” – policjant pijak i przekręt. W małym społeczeństwie, gdyby policjant jeździł po pijaku albo brał łapówki, prędzej czy później to by wyszło na jaw. O sobie takich plotek nie słyszałem. Nigdy nie piłem alkoholu i nie paliłem. Na imprezie, jak trzeba wznieść toast, to tylko na język biorę. Wiadomo, że policja na całym świecie jest instytucją represyjną. Ja sam uważałem, że represje trzeba stosować mądrze. To powinien być środek do celu, a nie cel sam w sobie. Uważam, że policjant ruchu drogowego musi mieć misję – bezpieczeństwo na drodze. I tego starałem się nauczyć swoich podwładnych. Jako naczelnik wydziału ruchu drogowego czasem musiałem tłumaczyć swoim szefom, że represyjność na drodze czemuś służy. Nie temu, żeby pocieszać ministra finansów, być poborcą podatkowym. Chodzi o bezpieczeństwo ludzi. A na drogach jest teraz tak ciasno, że reguły muszą być jeszcze bardziej przestrzegane.
Dlaczego odszedł pan na emeryturę?
Dobrze mi się pracowało, ale przyjęto odgórnie, że ludzie, którzy pracowali jeszcze w milicji, nie mogą pełnić funkcji kierowniczych w policji. Takie było życzenie ministerstwa. Dziś milicjant to określenie pejoratywne, powtarza się, że milicjanci bronili totalitarnego państwa, ale ja w swoim podaniu o pracę napisałem, że chcę czuwać nad bezpieczeństwem i porządkiem w ruchu drogowym. Był nawet zakaz wykorzystywania ruchu drogowego do tłumienia zgromadzeń i manifestacji. Ktoś źle dobrał kryteria oceny naszej pracy. Uważam, że to krzywdzące dla wielu ludzi, dobrych fachowców. Ja mam swoje lata i przysługuje mi emerytura ZUS. Chodzi o ludzi, którzy mają po 46-48 lat i muszą już odejść ze służby. Jesteśmy bardzo bogatym krajem, skoro stać nas na to, żeby młodych ludzi wypychać na emeryturę.